30 lat jak jeden dzień (4)


Płaskowyż Marcahuasi, ojciec Edmund Szeliga i tajemnica Eldorado.



Książki: „Marcahuasi – kuźnia bogów”, „Vilcacora leczy raka”, „Bóg nam zesłał vilcacorę”, „Ojciec nadziei”, „Żyję dzięki vilcacorze” i „Tajna misja Eldorado”

Właśnie teraz, w marcu 2013 roku, mija 30 lat od mojej pierwszej podróży do Ameryki Łacińskiej. Dziś czwarty odcinek podsumowujący te trzy dziesięciolecia peregrynacji na latynoamerykańskich szlakach.


W 1998 roku, w czasie mojego czwartego pobytu w Ameryce Łacińskiej, zorganizowałem swoją pierwszą wyprawę nie reporterską, lecz eksploracyjną. Co to jest ekspedycja eksploracyjna? To wyprawa, która dociera na tereny, do których cywilizacja – jak na razie – nie miała dostępu. To eskapada do miejsc prawie nigdy nie odwiedzanych lub odwiedzanych najrzadziej.

Wybór padł na płaskowyż Marcahuasi – wielką górę stołową w nadpacyficznym łańcuchu Andów. Mimo że ten masyw położony jest stosunkowo blisko Limy i że od stolicy Limy dzieli go tylko nieco więcej niż 100 kilometrów, miejsce do do końa XX wieku praktycznie nie było poznane, a nieliczne ekspedycje badawcze, które docierały w jego pobliże przekazywały bardzo frapujące informacje. Twierdzono że na górze tej znajdują się ogromne, kilkunasto- lub nawet kilkudziesięciometrowej wielkości kamienne rzeźby; że na rozległym, płaskim szczycie tej góry zachowały się ślady całkiem nieznanej kultury. Cywilizacji najprawdopdobnie tak starej, że jej wytwóry – zniszczone przez czas – do złudzenia przypominają naturalne formy skalne. Czy były to świadectwa istnienia prekolumbijskiej kultury-pramatki, której do tej pory nie udało się zidentyfikować, a której istnienie jest mniej więcej tak samo pewne, jak istnienie hipotetycznej czątki Higgsa w fizyce mikroświata?

Do odpowiedzi na to pytania wyprawa na płaskowyż Marcahuasi (co w języku keczua oznacza Wysoki Dom) miała nas przybliżyć. Taki był plan, takie były założenia. Jednak jak to często w życiu bywa, w bezposrednim związku z tą wyprawą wydarzyło się wiele niezwykle ważnych i interesujących rzeczy, których w żaden spsosób nie było można zaplanować.

Oczekując na przyjazd ekwipunku wyprawy, w Limie, mając kilka wolnych dni do zagospodarowania, wraz z członkami ekspedycji odwiedziłem polską ambasadę, gdzie zapytałem ówczesnego ambasadora, pana Wojciecha

Tomaszewskiego, kogo – w te wolne dni – spośród peruwiańskiej polonii powinniśmy poznać i odwiedzić. Padły wtedy 3 nazwiska. Nazwisko prof. Krzysztofa Makowskiego – archeologa od lat pracującego i będącego nawet przez pewien czas dziekanem, na miejscowym Uniwersytecie Katoliskim. Nazwisko pani dr Marii Rostworowskiej Diez de Canseco – słynnej entnolożki i historyczki zajmującej się dziejami prekolumbijskimi Peru. Oraz – last but not least – nazwisko salezjanina ojca Edmunda Szeligi – zakonnika i misjonarza, który – jak powiedział ambasador – „od 60 lat mieszka w Peru”.

- Od ilu lat? – zdziwiłem się. Byłem pewny, że źle usłyszałem.

- Od 60 lat – powtórzył ambasador. – Ojciec Szeliga trafił do Peru już w latach 30.-tych. W tej chwili liczy prawie lat 90...

Ta wiadomość mnie zelektryzowała. Jeśli ktoś od 60 lat mieszka w Peru, kraj ten musiał pozanć jak własną kieszeń. Każda z postaci wymienionych przez ambasadora Tomaszewskiego bardzo mnie zainteresowała (i z każdą z nich spotkałem się i zawarłem bliższą znajomość), ale – nie ukrywam – postać sędziwego i ponoc nadal bardzo żywotnego salezjanina bardzo mnie zafrapowała.

Zadzwoniłem pod numer telefonu, który dostałem w ambasadzie i okazało się, że ojciec Szeliga przebywa w Limie i chętnie spotka się z kimś, kto właśnie przybył z Polski. „Będzie to świetna okazja, żeby znów porozmawiać po polsku” – usłyszałem w słuchawce. „Tu w Peru, w kraju tak odległym od Europy, wciąż jest to niepowtarzalna gratka.”

No i zaczęło się – tak z całą pewnością mogę powiedzieć, wiedząc o tym wszystkim, co wydarzyło się w wyniku tego pierwszego telefonu i wizyty, która nastąpiła w ślad za nim. Zaczęło się coś, co moje niezmiernie wzbogaciło moje życie; co wywarło wielki wpływ na wiele kolejnych lat...

Rzecz w tym, że ojciec Edmunf Szeliga na spotkanie wcale nie umówił się ze mną w klasztorze salezjanów, jaki znajduje się w kolonialnej części Limy w dzielnicy Brena, lecz w prowadzonym przez siebie od lat Instytucie Fitoterapii Andyjskiej i Amazońskiej. O istnieniu tej placówki, opowiadając o sędziwym polskim zakonniku, wspominał mi także ambasador Tomaszewski, ale – szczerze mówiąc - nie przywiązywałem do tego większej wagi. Dopiero gdy taksówką dojechałem do IPIF-y – tak brzmiał skrót nazwy, jakim na co dzień posługiwała się ta placówka – zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Pojąłem że ten aspekt działalności ojca Szeligi jest znacznie ciekawszy i ważniejszy niż sam fakt, iż w Peru przebywa on już 60 lat.

Zresztą owe 60 lat miało tu także swoje znaczenie. Bo gdyby ten polski salezjanin nie miał tyle czasu, nigdy nie byłby w stanie wejść w posiadanie tak niezwykłej wiedzy, która pozwoliła mu w stolicy Peru założyć ten jego niezwykły instytut.

Czym on się zajmował?

Ojciec Szeliga przez długie lata pracował w rejonie Cuzco, skąd odbywał liczne wyprawy misyjne na tereny zamieszkane przez Indian Machiguengów, Pirów i Huachipaires. Pomagał tym Indianom – przybliżał im cywilizację białego człowieka, lecz czynił to w sposób tak łagodny i wyważony, by Indian nie zrazic ani do siebie, ani do cywilizacji. Dzięki temu zyskał zaufanie Indian i na dobrą sprawę stał się jednym z nich.

W czasie jednego z pobytów wśród Pirów Szeliga był świadkiem tego, w jaki sposób szybko i bezboleśnie, przez miejscowego szamana, wyleczony został chłopak ukąszony przez jadowitego węża. Jednego dnia wieczorem szaman podał mu wywar z pewnego pnącza przyniesionego z puszczy, a drugiego dnia, w południe, chłopak znów był zdrowy.

Ojciec Szeliga był pod wielkim wrazeniem tego, co widział. Dowiedział się, jaka była to liana, z której wywar pomógł idnianskiemu wyrostkowi i na serio zainteresował się całą indiańską farmakopeą, na co dzień stosowaną przez Indian.

I dokonał wtedy niesamowitego odkrycia: że bogactwo roślin leczniczych z Amazonii i z Andów – zwłaszcza z ich wschodnich, charakteryzujących się specyficznym mikroklimatego, ich stoków – jest praktycznie niezmierzone. Że Indianie, dzięki doświadczeniu gromadzonemu praktycznie przez tysiące lat, doskonale orientują się w tym bogactwie. Po trzecie – że na terenach wciąż dziewiczego Peru rosnie wiele słabo poznanych roslin, które – odpowiednio zaaplikowane – mogą przynieść ulgę i wyleczenie wielu chorób cywilizacyjnych, uchodzących w świecie zachodnim za nieuleczalne.

Szeliga przez długie lata zbierał w dżungli, od Indian, informacje na ten temat. Gdy przeszeł na zakonna emeryturę i z peruwiańskiego interioru powrócił do Limy, swoje przez dziesięciolecia zbierane doświadczenia postanowił zastosować w praktyce i w limeńskiej dzielnicy Miraflores założył Instytut

Fitoterapii Andyjskiej i Amazońskiej, gdzie roslinami pryzwiezionymi od Indian (i następnie przez nich mu dostarczanymi) zaczął leczyć pacjentów.

Właśnie w tym instytucie z nim się spotkałem. Szeliga udostępnił mi archiwum tej placówki i dopiero wtedy tak naprawdę zrozumiałem, gdzie jestem. Z dokumentacji, którą ojciec Szeliga zgromadził w Miraflores, wynikało, że był w stanie – przy pomocy „plantas medicinales” oraz odpowiednio dobranej diety – leczyć cukrzycę, najróżniejsze alergie, choroby nerek, wątroby, a nawet... – co wydało mi się szczególnie frapujące - nowotwory.

Wkrótce po tym spotkaniu, wyprawa na płaskowyż Marcahuasi ruszyła w góry, wraz z biorącymi w niej udział przyjaciółmi, zdokumentowaliśmy znajdujące się tam przedziwne monolity skalne, będące pozostałościami po gigantycznych, bardzo starych rzeźbach (ekspedycja potwierdziła, iż są to wytwory rąk ludzkich, a nie wynik erozji), jednak najciekawszym reaultatem wyprawy okazało się spotkanie z ojciec Szeligą. Ono zdecydowanie „przebiło” wszystkie nasze ustalenia archeologiczne. Po powrocie w Polski postać skromnego, szczupłego salezjanina cały czas miałem przed oczami. Także to, co on dokonał. Byłem bardziej niż pewny, że działalność unikatowego, stworzonego przez ojca Szeligę instytutu fitoterapeutycznego z Miraflores koniecznie musi zostać wyciągnięta z cienia i powinna zostać szeroko rozpropagowana.

Wkrótce potem znów polecialem do Peru. Tym razem towarzyszył mi mój redakcyjny kolega (razem pracowaliśmy w redakcji „Dziennika Bałtyckiego”) Grzegorze Rybiński. Rzecz w tym, że po powrocie z płaskowyżu Marcahuasi opowiedziałem mu o ojcu Szelidze z Limy i o jego osiągnięciach. Tearz razem postanowiliśmy napisać książkę na jego temat.

W Limie ojciec Szeliga przez kilkanaście dni udzielał nam wywiadu. Jeszcze szerzej otwarte zostały drzwi jego archiwum, gdzie znajdowała się medyczna dokumentacja kilkudziesięciu tysięcy wyleczeń, jakie odnotowała jego placówka fitoterapeutyczna w ciągu lat swojej działalności. Zebrany przez nas materiał posłużył nam do napisania książki pt. „Vilcacora leczy raka”, która na przełomie 1999 i 2000 roku w Polsce wywołała prawdziwą sensację i rozeszła się – dziś brzmi to jak bajka – w przeszło trzystutysięcznym nakładzie.

Nawiasem mówiąc vilcacora (Uncaria tomentosa) – święte pnącze Inków, było właśnie tą wszechmocną i wszechstronną rośliną, która postawiła na nogi owego indiańskiego młodziana pokąsanego przez jadowitego węża, którego szybki powrót do zdrowia ojciec Szeliga miał okazję obserwować w czasie swego pobytu wśród Indian Pirów, co z tak dobrym skutkiem zainspirowało go do zainteresowania się światem roślin lecznych południowoamerykańskich szamanów.

W związku z tak wielkim zainteresowaniem, w ślad za pierwszą książką na temat leczniczych roślin z Andów i Amazonii, powstała książka następna – „Bóg nam zesłał vilcacorę” (rozeszła się w dwustu tysiącach egzemplarzy) i – nieco później – wywiad-rzeka z ojcem Szeligą zatytułowany „Ojciec Nadziei”. Natomiast spektakularne przypadki wyleczeń polskich pacjentów, którzy nad Wisłą (zainspirowani książką „Vilcacora leczy raka”) z powodzeniem zaczęli stosować południowoamerykańską, puszczańską farmakopeę, opisałem w zbiorze reportaży „Żyje dzięki vilcacorze”.

Ale to nie wszystko.

Najciekawsze miało dopiero nastąpić.

Ojciec Szeliga, dzięki swej medycznej wiedzy, wyleczył kiedyś z ran odniesiony w wyniku spotkania z pumą, żonę indiańskiego wodza Pirów o imieniu Quispe. W rewanżu, ów Indianin opowiedział Szelidze niezwykłą historię o zaginionym, wypełnionym złotem, pradawnym mieście znajdującym się w dżungli w dorzeczu rzedki Madre de Dios. W ten sposób do polskiego salezjanina dotarła jedna z niezliczonych wersji krążących po Amazonii opowieści o zaginionych, znajdujących się tam Złotych Miastach – raz zwanych Eldorado, kiedy indziej znów – Paititi. Ale nie tylko opowieść. Także... mapa! Bo Quispe – „swoje” Złote Miasto – dokładnie zaznaczył na sporządzonej przez siebie mapie. Namawiał Szeligę, żeby do miejsca tego się udał i odkrył to miasto - tak, jak w w 1911 roku, Amerykanin, Hiram Bingham odkrył słynne Machu Picchu.

Szeliga podjął to wyzwanie. Razem ze swym zakonnym współbratem – Argentyńskiem Carlosem Polentinim, kilkakrotnie podejmował próby udania się do prowincji Madre de Dios. Za każdym razem jednak coś stawało na przeszkodzie i do miasta oznaczonego na mapie krzyżykiem nie udawało mu się dotrzeć. W końcu doszedł do wniosku, że na kontynuowanie podszukiwań jest już za stary i w 2000 roku przekazał mi kopię mapy Indianina Quispe (w swym domowym archiwum mam ją do dziś). Przekazał mi ją i... przykazał, że możliwie jak najszybciej powinien sprawdzić, czy w opowieści Pira jest jakieś ziarno prawdy.

Jeszcze w tym samym roku, jesienią, zmontowałem wyprawę do Madre de Dios. (Była to moja druga wyprawa eksploracyjna.) Z miejscowości Pilcopata, łodziami ruszyliśmy w górę rzeki Pini-Pini. Daleko jednak nie dopłynęliśmy. Tego roku stan wód był wyjątkowo niski. Łodzie, zamiast nieść nas w głąb dżungli, my musieliśmy przeciągać przez mnożące się przed nami płycizny.

W pewnej chwili stało się jasne, że kontynuowanie wyprawy w takich warunkach hydrologicznych mija się z celem. Że powinniśmy zawrócić i powrócić za rok – w porze, gdy w rzece będzie więcej wody.

Gdy jak niepyszni, niepocieszeni, zawróciliśmy, w czasie ostatniego biwaku w dżungli nasz przewodnik zaproponował nam, byśmy wzięli udział w obrzędzie picia ayahuaski – magicznego indiańskiego napoju z pnącza o tej samej nazwie (Banisteriopsis caapi). Jego zdaniem – miało nam to zagwarantować powrót za rok i... ostateczny sukces. Długo nie było trzeba nas namawiać; od dawna wiedziałem, czym jest ayahuaska – najbardziej magiczna roślina amazońskich Indian; wiedziałem, jak ważne jest jej spożywanie dla tubylców.

Ayahuasca jest silnym halucynogenem, toteż po wypiciu spożądzonego z niej wywaru, bardzo szybko opadły mnie omamy. W pewnej chwili – niedowiary – ujarzałem Złote Miasto! Ujrzałem mieniące się setką złotych odcieni miasto, w poszukiwaniu którego ruszyliśmy w górę rzeki Pini-Pini, a które teraz zdawało się znajdować dosłownie na wyciągnięcie ręki...

Następnego dnia, gdy ayahuaskowy zwid na dobre ju.ż się rozwiał, nastąpiła ważna refleksja: oto, jak na dłoni, miałem odpowiedź dlaczego – mimo wielowiekowego istnienia mitu o Złoty Mieście zaginionym w dżungli, do tej pory nikt go nie odnalazł! Dlaczego tak było? Teraz było to w pełni zrozumiałe: po prostu, gdy Indianie konkwistadorom opowiadali o istnieniu Eldorado, relacjonowali to, co widzieli i co im się ukazywało po zażyciu ayahuaski; mówili o tym, co postrzegali w wymiarze mentalnym, psychicznym. Natomiast Hiszpanie – których wyprawy w poszukiwaniu Eldorado przez wieki przyczyniły się do utrwalenia mitu Złotego Miasta, byli przekonani, iż Indianie relacjonowali im coś, co istniało w realu.

Dlatego nad Pini-Pini już nie wróciłem. Uznałem, że – mimo pozornie poniesionej klęski – w rzeczywistości wyjaśniliśmy genezę liczącego co najmniej 500 lat mitu. Eldorado to nie realnie istniejące maisto, lecz halucynacja, która pojawia się po zażyciu ayahuaski.

Przebieg tej wyprawy i wynikające z niej obrazoburcze wnioski opisałem w książce „Tajna misja Eldorado”. Ukazała się ona lipcu 2005 roku. Zadedykowałem ją ojcu Edmundowi Szelidze. Jeszcze zdążył ją przeczytać. Zmarł w tym samym roku, we wrześniu.
30 lat jak jeden dzieńVilcacoraMarcahuasiayahuasca
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków