Szpital o dachu z palmowych liści


Z Jean-Marie Gustavem Le Clezio – synem lekarza i laureatem literackiej Nagrody Nobla z roku 2008, rozmawia Roman Warszewski

– Pański ojciec był lekarzem...
– Mój ojciec był kimś, kto – w moim przekonaniu – może wręcz uchodzić za archetyp lekarza. Był lekarzem afrykańskim, pracującym w buszu, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Na obszarach liczących tysiące kilometrów kwadratowych właśnie on często był jedyną cywilizacją – jej przyczółkiem, forpocztą, posłańcem..., a prawdopodobnie wszystkim tym razem...

– W jakich okolicznościach ojciec trafił do Afryki?
– To cała epopeja. Ojciec, po tym jak opuścił Mauritius, w Wielkiej Brytanii studiował medycynę i chciał tam podjąć pracę. Miał już nawet zaklepany etat w londyńskim szpitalu Saint Joseph i najpewniej pracowałby tam przez wiele, wiele lat, gdyby nie to, że – dosłownie w przededniu wdziania na siebie białego kitla - jego przyszły przełożony z wyrzutem stwierdził: „Drogi panie, jak to się stało, że do tej pory nie otrzymałem pańskiej wizytówki?”

Ojciec natychmiast wizytówkę kazał wydrukować, ale dyrektorowi szpitala już jej nie wręczył. Zgryźliwa uwaga tamtego dała mu tak wiele do myślenia, iż zrezygnował z oferowanej pracy. Zamiast tego pojechał do Southampton, zamustrował się na statek odpływający do Gujany Brytyjskiej w Ameryce Południowej, a gdy już tam dotarł - będąc specjalista medycyny tropikalnej - został wędrownym lekarzem pracującym w dżungli. Przez dwa lata pływał pirogą po tamtejszych rzekach i leczył Indian. Uważał, że właśnie na tym polega lekarskie powołanie i praca lekarza w najczystszej postaci: nieść pomoc innym. Pomagać tym, którzy mogą być nieświadomi, iż pomoc taka istnieje. Ojciec właśnie to robił.

– Pan poznał Gujanę...
– Tak, po wielu latach poleciałem tam po to, by znaleźć jakieś ślady po ojcu. Podjęte przez niego dzieło stanowiło bowiem dla mnie jedno z najważniejszych doświadczeń życia. Było ono jak piętno, które wywarło na mnie przeogromny wpływ. Piętno – w moim rozumieniu – pozytywne.

Nie spodziewałem się, że ślady ojca w Gujanie będą tak liczne. Wiedziałem, że ścieżki wycinane przez ludzi w dżungli zarastają niekiedy nawet w ciągu kilku dni. Tym bardziej nieprawdopodobne wydawało mi się, by po tylu latach, w tym tropikalnym klimacie, w tropikalnej mentalności ludzi, mogły uchować się jakieś ślady po pojedynczym człowieku, który na swoje barki z najgłębszym rozmysłem wziął zadanie herkulesowe, i z góry skazany był na klęskę. Tymczasem... ku mojemu zdumieniu, co krok, na brzegach gujańskich rzek, napotykałem na ludzi, którzy ojca pamiętali. Którzy przypominali sobie, że jedna podana przez niego tabletka (kapsułek wtedy jeszcze nie było) potrafiła zdziałać cuda i stawiać na nogi. Którzy cieszyli się, że widzą teraz jego syna. Którzy – ojciec wtedy jeszcze żył – zapraszają go do siebie i chcą przyjąć pod swój dach. Wtedy uświadomiłem sobie, że dopiero podejmując się zadań przerastających nasze możliwości, jesteśmy w stanie osiągnąć coś naprawdę ważnego. Ojciec i jego lekarskie powołanie stał się dla mnie niezwykle ważnym drogowskazem.

– Gdyby nie to, byłby pan innym człowiekiem? Inne byłyby pana książki?
– To oczywiste. Dzięki temu moja literatura, oprócz tego, że jest poetycka i na wskroś literacka, jest zaangażowana. Pokazuje drugą, trzecią, czwartą twarz świata. Nie tylko twarz pierwszą. Ten nurt społecznikowski na pewno zawdzięczam ojcu i jego lekarskiemu powołaniu. Ojciec był tego rodzaju lekarzem, jak Che Guevara (który z zawodu był medykiem) i Salvadore Allende (też przecież lekarz). Chciał leczyć nie tylko ludzi, ale uleczyć cały świat...

– W jaki sposób lekarz gujański stał się lekarzem afrykańskim?
– Ojciec trafił do Afryki Zachodniej w roku 1928, po dwóch latach pobytu w Gujanie. Na terenach, z których wycofali się Niemcy, Anglicy potrzebowali lekarskiej obsady. Ojciec uważał już wtedy, że Gujana jest dla niego za mała, więc natychmiast podchwycił propozycję udania się na inny kontynent. Był szczęśliwy, uważał, iż znalazł się w swoim żywiole. Poznał wtedy już moją matkę, która po Afryce zaczęła podróżować razem z nim. Ten kontynent ich urzekł i wiele jego zakątków postrzegali jako najprawdziwszy raj. Dziś brzmi to nieprawdopodobnie, ale wtedy takie widzenie Afryki było możliwe. Była to Afryka sprzed II wojny światowej – jeszcze bez AIDS, bez katastrofy ekologicznej, z wieloma obszarami gwarantującymi niezbyt bogate, ale dostatnie, względnie bezpieczne życie. Cezurą, która to zmieniła była dopiero II wojna światowa.

– Gdzie – dokładnie – znajdował się ów afrykański raj pańskiego ojca?
– Najpierw ojciec przebywał w Lagos, Owerri i Abo, w dorzeczu Nigru. Ale instynktownie uciekał od cywilizowanego naskórka kontynentu, z wybrzeża. Miał przed sobą krajobrazy, jakie opisuje Andre Gide w „Podróży do Konga” – książce pochodzącej mniej wiecej z tego samego okresu: przestrzeń wielkiej rzeki rozległej niczym morska zatoka, po której pływają pirogi i parowce; jej dopływy, a na nich popychane długimi tykami „sampany” kryte liścianymi daszkami i wioski na polanach wyciętych maczetami w gęstwinie lasu. Takie były pierwsze obrazy kraju, w którym ojciec spędził większą część swego życia i który, w sposób nieuchronny i jak najbardziej zrozumiały, z czasem stał się jego prawdziwą ojczyzną.

– Co było potem?
– Szlak ojca wiódł obok góry Kamerun do Bamenda na wyżynach, gdzie objął posadę dyrektora szpitala. Placówka ta była prowadzona przez irlandzkie zakonnice, które wspierało dwóch czarnoskórych felczerów. Jak ojciec tam przybył, szpital, o ścianach z wyschniętego błota i dachu z palmowych liści, był w połowie zrujnowany. Najpierw trzeba było go więc odbudować. Po godzinach spędzonych przy łóżkach chorych, ojciec – bez najmniejszych oporów - wcielał się w rolę murarza. Nie czyniło mu to żadnej ujmy.

– Ojciec mieszkał w szpitalu?
– Nie, po swych poprzednikach przejął coś w rodzaju rezydencji – Forestry House: drewniane domostwo z dachem z palmowych liści (znowu!). To tam, po ślubie sprowadził moją matkę. Już wspólnie odnowili kominek (zimowe noce były tam naprawdę chłodne) i porozstawiali meble, jedyne, jakie kiedykolwiek kupili, które później wszędzie z sobą wozili: stoły i wycięte w pniu drzewa „iroko” fotele, zdobione tradycyjnymi motywami z wyżyn zachodniego Kamerunu – lampartami, małpami, antylopami. Te sprzęty, później pojechały z nami do Francji, do Nicei. Wśród nich spędziłem większość dzieciństwa i młodzieńczych lat. Bawiłem się hebanowymi statuetkami i dzwonkami z brązu, a muszelki „kauri” służyły mi do gry w warcaby. Dla mnie te przedmioty, drewniane rzeźby i wiszące na ścianach maski wcale nie były egzotyczne. Były afrykańską częścią mnie, przedłużeniem mojego życia i w pewnym sensie jego uzasadnieniem.

– A ten raj?
– W marcu 1932 roku rodzice opuścili Forestry House i przenieśli się dalej w góry – do Banso, dzisiejszego Kumbo, gdzie miał powstać całkiem nowy szpital. Miejscowość ta leżała na końcu przejezdnej przez cały rok laterytowej drogi u progu tak zwanego dzikiego kraju. Ojciec był tam jedynym Europejczykiem i jedynym lekarzem, co zresztą nie stanowiło dla niego powodu do narzekań.

Podlegające mu terytorium było olbrzymie. Rozciągało się od granicy Kamerunu aż po skraj wyżyny Adamawa i obejmowało większość obszarów rządzonych przez plemiennych wodzów i małych królestw, które uniknęły brytyjskiej zwierzchności po wycofaniu się Niemców. Na własnoręcznie sporządzonej mapie ojciec zaznaczał odległości nie w kilometrach, ale w godzinach i dniach drogi Te szczegóły oddają rzeczywiste rozmiary kraju i powody dla których go pokochał: rzeczne brody, głębokie albo rwące strumienie, strome brzegi, drogi wiodące zakosami, zejścia w głąb dolin niemożliwe do pokonania konno, skalne ściany nie do przebycia.

Przez ponad 15 lat ojciec kraj ten uznawał za własny. Możliwe, że nikt go lepiej nie czuł, nie przedeptał, nie zgłębił, nie przecierpiał jak on. Poznał wszystkich jego mieszkańców – jednych przyjął na świat, innym towarzyszył w godzinie śmierci. A przede wszystkim kochał tę ziemię, bo nawet jeśli o tym nie mówił, nie opowiadał, w całym jego życiu czuło się ślad tamtych wzgórz, lasów, sawann i zamieszkujących je ludzi.

Lata spędzone w Banso były dla rodziców czasem młodości i przygody. Afryka widziana na trasie ich wędrówek nie miała nic wspólnego ze znienawidzoną przez nich kolonialną rzeczywistością, którą pozostawili za plecami na wybrzeżu. Po przybyciu do wioski byli zwykle witani przez wysłanników króla, zapraszani do domów, fotografowani z dworem. Potem przyjmował ich sam władca. Zachowały się zdjęcia z tamtej epoki: król na nich jest nagi do pasa i siedzi na tronie, trzymając w ręce miotełkę do odganiania much. Jego głowa przyozdobiona jest drewnianym diademem o kilkudziesięciocentymetrowej średnicy...

– To był ten raj – rajski czas, rajskie, afrykańskie lata?
– Tak. Właśnie tam i wtedy. II wojna światowa to zburzyła. W ciągu kilku lat owa idylliczna rzeczywistość rozpadła się, jak domek z kart. Po wojnie nie było już do niej powrotu, wszystko nagle stało się inne, gorsze, zdegradowane i odarte. Ojciec do końca życia nie mógł się z tym pogodzić, co pogrążyło go w głębokiej depresji, z której nie otrząsnął się do końca życia. Gdy z Gujany przywiozłem dobrą wiadomość, iż mógłby tam wrócić, nie miła już sił, by zmierzyć się z tym wyzwaniem. Ani psychicznych, ani psychicznych. Myślę, że tych drugich brakowało mu jeszcze bardziej niż tych pierwszych.

– Dlaczego po latach takiej euforii i takiego uniesienia nastąpiło tak głębokie załamanie?
– Bo – tak jak wspominałem – wierzył, iż jako lekarz może jest w stanie nie tylko leczyć ludzi, lecz również wyleczyć świat. Czas w Banso utwierdził go w tym przekonaniu. Natomiast lata wojny to przekonanie obróciły w niwecz. Ojciec nagle został na długie lata rozdzielony ze swą rodziną, która pozostała w Europie i o której losach długo nic nie wiedział. Jego próba nielegalnego przedarcia się przez Saharę do Francji, zakończyła się niepowodzeniem i jeszcze większą niepewnością. Z tej traumy już nigdy nie zdołał się podźwignąć. Gdy po wyzwoleniu z matką i bratem pojechałem do niego do Ogoja w Nigerii, on był zdruzgotanym człowiekiem, z którym bardzo trudno było mi znaleźć wspólny język i którego prawdziwego oblicza doszukałem się dopiero wiele lat później, gdy sam już byłem dojrzałym mężczyzną.

– Ośmioletni Finan Allen – chłopak postrzegający swego ojca mieszkającego w Afryce jako obcego człowieka z pana książki „Onitsza” to oczywiście pan?
– W dużej mierze. W 1939 roku, gdy miałem przyjść na świat, matka, żeby rodzić wyjechała z Afryki do Nicei. Kilka miesięcy potem, z dziećmi – moim bratem i mną, miała wrócić do Afryki. Nie wróciła, bo wybuchła wojna, a ojciec – jako osoba pracująca dla Brytyjczyków – do okupowanej Francji nie miał prawa wstępu.

– Kiedy ojciec wrócił z Afryki do Europy?
– W 1948 roku. Duszą na zawsze pozostał jednak w Afryce. Zapisane było to między innymi w przedmiotach codziennego użytku, które przez lata towarzyszyły mu na tamtym kontynencie, a których za żadną cenę nie chciał wyrzec się w Europie: w blaszanych kubkach, których używał kiedyś na biwaku w buszu, aluminiowych sztućcach z Banso, czy kufrach z żelaznymi okuciami, w którym w Nicei wielokrotnie odmalowywał zamki i zawiasy.

Tak, stał się białoskórym Afrykaninem, mimo że ostatnich lat, jakie spędził w Ogoja nie wspominał już ze sentymentem. On sam mówił, iż cezurą gdy to, co dobre zaczęło przeistaczać się w to, co złe, stał się moment, gdy ze szpitala o dachu z palmowych liści w Banso, trafił do innej, z pozoru bliźniaczej placówki, ale takiej w której dach wykonany był z blachy. Owa blacha na dachu uosabiała dlań wszystkie złe zmiany, jakie następowały w Afryce, w świecie, w ludziach. Z lat spędzonych w Ogoja pamiętam, iż on – jakby zaklinając dobrą przeszłość - ową blachę próbował przykrywać palmowymi liśćmi, żeby wszystko wyglądało jednak tak jak kiedyś. Ale te wysiłki za każdym razem spełzały na niczym, tylko jeszcze bardziej pogłębiając jego frustrację: przy bardziej gwałtownym deszczu, czy wietrze, owe suchy liście były lądowały na ziemi i znów na wierzchy pozostawała blacha. Tak jakby kpiła z niego i szczerzyła swe blaszane zęby w szyderczym uśmiechu. Jakby mówiła: „Panie doktorze, tamta Afryka, za która pan tęskni, już nigdy nie powróci...”



W prozie najważniejsza jest poezja


Z laureatem literackiej Nagrody Nobla z roku 2008 – Jean-Marie Gustawem Le Clezio (po raz drugi!) rozmawia Roman Warszewski

– Urania* – tytuł identyczny z tytułem pana ostatniej powieści, nosi jedna z książek polskiego pisarza – Jarosława Iwaszkiewicza...
– Szczerze mówiąc, nigdy nie słyszałem o kimś takim...

– Ale nazwisko Gombrowicz, na pewno panu coś mówi...
– Oczywiście. W 1967 roku odwiedziłem Gombrowicza po tym jak po wielu latach spędzonych w Argentynie trafił do Francji, do Vence. Nie miałem daleko, mieszkałem wtedy w Nicei. Najpierw Gombrowicza znałem jako dramaturga, dopiero później, gdy zaczął być częściej tłumaczony, poznałem jego powieści i opowiadania. Był pisarzem, który mnie zaniepokoił i zaciekawił, ponieważ wyczułem, iż to, co robi, traktuje bardzo serio, a wśród pisarzy to cecha dość rzadka. Żałuję, że nie doczekał się Nobla, bo w moim przekonaniu bardzo na niego zasłużył.

– Zaniepokojenie było obustronne. Pan również Gombrowicza zaniepokoił...
– Czym?

– Swoją młodością i dostatkiem, w którym pan wzrastał. Gombrowicz uważał, iż gatunek życia, jaki panu przypadł w udziale (plaża, słońce, krewetki, rozgłos, młoda żona), jest bardzo sympatyczny, ale niezwykle ryzykowny z punktu widzenia uprawianej przez pana literatury. Pana znajomy z Vence (o czym wspomina w ostatnim tomie „Dziennika”) był przekonany, iż luksus, w który pan opływał dla twórcy niepokojonego tajemnicą istnienia, z czasem może okazać się zgubny.
– Ciekawe, nie wiedziałem, że istnieją, jakieś zapiski na ten temat... Choć – jak mi się wydaje - takie niebezpieczeństwo akurat w moim wypadku, chyba nigdy nie istniało. Głównie dzięki ojcu, który przez długie lata był lekarzem pracującym w Afryce, w najtrudniejszych warunkach i nigdy nie myślącym o tym, by zarabiać pieniądze, lecz koncentrującym się na tym by pomagać ludziom.

– Miało to na pana wpływ?
– Oczywiście. Od dziecka zostałem – jeśli można to tak określić - zarażony Afryką: kontynentem najbardziej tajemniczym z możliwych. Od samego początku byłem świadomy, że Europa nie jest prawdziwym światem, a co najwyżej – jego naskórkiem. Obcowanie z Czarnym Lądem uświadomiło mi, że nieopisywalne jądro świata i rzeczywistości znajduje się gdzieś indziej. To ono stało się dla mnie największym, najsilniejszym magnesem. Żadne luksusy nie były w stanie mnie od tego odciągnąć.

– Nie miał pan pokusy, żeby pójść w ślady ojca?
– W zasadzie poszedłem. W tym sensie, że stale jeżdżę po świecie. Mam trzy różne domy, w trzech całkiem różnych miejscach. Mieszkam na Mauritiusie – „gdzie niebo stapia się z oceanem”, w Nowym Meksyku i we Francji. Z Nowego Meksyku dzieli mnie tylko krok od tej ciekawszej z Ameryk - Ameryki Łacińskiej...

– Od kiedy wiedział pan, że zostanie pisarzem?
– Pisarstwo to mój trzeci wybór. Najpierw, jako dziecko chciałem być żeglarzem. Ten zawód wydawał mi się uosobieniem męskości i atrakcyjności. Zmagania z żywiołem, dalekie podróże, mocne trunki - takie rzeczy... Szybko okazało się jednak, że mam za słaby wzrok, żeby poważnie móc myśleć o żeglowaniu i szkole morskiej. Wtedy z ciężkim sercem zdecydowałem, że zostanę architektem. Ale sytuacja wkrótce się powtórzyła. Moje zdolności matematyczne były zbyt mierne, by poważnie myśleć o karierze architekta. Znów musiałem się wycofać. Dopiero wtedy przyszło mi do głowy, że – wobec tego – mógłbym zostać pisarzem. I tak rzeczywiście się stało – tak już zostało.

– Czy może miała na to wpływ jakaś konkretna lektura? Czy była jakaś książka, która uświadomiła panu, jak ważna jest literatura i jak wiele ona może?
– O tak. Taką książką był „Buszujący w zbożu” Salingera. To powieść, która mnie zahipnotyzowała. Z wrażenia, jakie na mnie wywarła w zasadzie nie mogę się otrząsnąć do dziś. Mój podziw dla niej jest niezmienny, wręcz bałwochwalczy. Salinger uświadomił mi, czym tak naprawdę jest proza, a przynajmniej – czym być może. Konsekwentne pokazanie świata oczami czternastolatka to nie lada wyczyn. A jemu to się udało. I to jeszcze jak! Za każdym razem, gdy zaczynam cos pisać, przypominam sobie „Buszującego w zbożu” i to, jak wysoko powinna być zawieszona poprzeczka. Bez tej książki nie byłbym tym kim jestem. Może byłbym pisarzem, ale mój rozwój poszedłby prawdopodobnie całkiem inną drogą.

– Pańska pierwsza powieść – „Protokół”, która stała się wydarzeniem i w wieku dwudziestu trzech lat od razu przyniosła panu sławę, była odpowiedzią na „Buszującego w zbożu”?
– Nie, to nie odpowiedź. „Protokół” co najwyżej jest próbą uderzenia w podobny ton, tonację, rytm i poetykę. To proza, która samą siebie traktuje bardzo poważnie i zarówno przez swój język, jak i konstrukcję, odwołuje się do poezji. Moja proza w swej najgłębszej istocie jest bowiem bardzo poetycka. Według mnie poezja w prozie jest najważniejsza.

– Co ma pan na myśli mówiąc o poetyckiej konstrukcji?
– To, iż o rzeczach najistotniejszych w zasadzie zawsze opowiadam posługując się jakimś pośrednim ogniwem. W protokole taką rolę spełniają listy, natomiast w „Urani” – zapiski mieszkańców kolonii Campos. Proszę zauważyć, że Daniel – główny bohater „Urani”, mimo że znajduje się bardzo blisko Campos, sam nigdy tam nie dociera, a całą swą wiedzę czerpie z opowieści swego przyjaciela – Rafaela lub z jego zapisków.

– Dlaczego? Bał się pan Daniela wprowadzić go do Campos?
– Nie, ale dzięki temu Campos – ta przedziwna, utopijna kolonia Tęczowych Ludzi, czerpiąca swe żywotne soki zarówno z prekolumbijskiej tradycji Meksyku, jak i z hippisowskiej subkultury, jest bardziej tajemnicze i bardziej niedopowiedziane, a przez to bardziej prawdziwe. Decydując się na właśnie taki zabieg narracyjny pokazuję, iż rzadko kiedy jesteśmy w stanie poznać coś z autopsji, a większość gromadzonej przez nas przez całe życie wiedzy, pochodzi z przekazu pośredniego. Nigdy nic nie można stwierdzić do końca ze stu procentową pewnością. Wszystko jest pełne niedopowiedzeń, interpretacji. Tajemnicy. Tajemnica, obok poezji, jest istotą bytu i rzeczywistości.

– Tajemnicę można rozwikłać?
– Nigdy. Człowiek w obliczu tajemnicy jest bezradny. Ludzkie wyobrażenia o tajemnicy, najczęściej nie mają z nią nic wspólnego. Skala tajemnicy jest nieprzystawalna do skali człowieczej. Tajemnica człowieka po prostu przerasta. Jest to dysonans, którego nigdy nie uda nam się pokonać. Można go co najwyżej starać się go zmniejszyć, ale on i tak pozostanie. Niezależnie od tego, jak byśmy się nie starali...

– Jak najskuteczniej można redukować tajemnicę?
– Wielką Tajemnicę możemy zamieniać na kilka mniejszych. Do nich natomiast jesteśmy w stanie dobierać się za pomocą poezji, czyli intuicji, wglądu... Ale w gruncie rzeczy i tak niewiele to zmienia. Tajemnica – jeśli można tak powiedzieć – jest ceną grzechu pierworodnego: tym, co dzieli porządek wyższy od porządku niższego.

– Campos z „Urani” nie przypomina panu trochę Macondo ze „Stu lat samotności”?
– Może trochę? Campos to Macondo postmodernistyczne. Marquez przedstawia Macondo od wewnątrz, ja natomiast o Campos opowiadam zawsze z zewnątrz. Bezpośrednia relacja pojawia się dopiero wtedy, gdy Campos znika i jego mieszkańcy zmuszeni są do exodusu. Wtedy pośrednikiem między nami a Campos staje się czas. Campos przeradza się wtedy w to, co było, czego już nie ma. Konsekwentnie, poznanie z pierwszej ręki znów jest niemożliwe.

– Postmodernistyczna jest też wielość i równowartościowość wielu tradycji, z których Campos wyrasta. W Macondo takiej różnorodności brak...
– Właśnie dlatego mieszkańcy Campos posługują się językiem „elmen”, który muszą sami stworzyć od podstaw. Bez tego, synteza, której są uosobieniem, nie byłaby pełna.

– Czy pisząc o utopii Campos jako pierwowzór miał pan na uwadze jakąś rzeczywiście istniejącą wspólnotę?
– Jakąś jedną konkretną – nie. Ale wiele różnych – jak najbardziej. Stąd Campos jest wspólnotą dość abstrakcyjną, uniwersalną – sumą obejmującą i państwo idealne Platona, i Wyspę Słońca Campanelli, falanstery Fouriera, jak również komuny Dzieci Kwiatów.

– Fascynacja Tajemnicą zwróciła pana zainteresowania ku tradycji prekolumbijskiej...
– Przez wiele lat tłumaczyłem na francuski księgi Majów „Chilam Balam”, następnie mieszkałem wśród Indian z dżungli Przesmyku Panamskiego. Wielu traktowało to jako szaleństwo, jako namacalny dowód mojej choroby psychicznej. Ja uważam jednak, iż - jako dla pisarza - był to czas dla mnie najważniejszy i najbardziej inspirujący. Na własnej skórze doświadczyłem tego, iż – mimo całej uniformizacji świata – nadal istnieją rzeczywistości równoległe do których możemy przeniknąć i potraktować je jako najbardziej wartościowy i najbardziej wymagający uniwersytet.

– Czy żeby dostać się do tych światów paralelnych stosował pan też substancje halucynogenne?
– Tak, ponieważ – stąd być może moja fascynacja Meksykiem – uważam się za nieodrodnego ucznia Carlosa Castanedy.

– Pił pan wywar z ayahuaski?
–Też, to głównie w Amazonii. W Meksyku natomiast zadowalałem się halucynogennymi grzybkami, między innymi bogatym w meskalinę peyotlem.

– I co – jak było?
– Rewelacyjnie. Naprawdę – rewelacyjnie. Gdy jesteś w transie, zaczynasz rozumieć, czym jest ułuda, w której tkwisz i żyjesz – staroindyjska „maja”. Że nie ma jednej niepodważalnej rzeczywistości.

– W pana prozie echa tego są jednak dość nieliczne...
– Bo właśnie wtedy natknąłem się w najjaskrawszej postaci na to, co w swej istocie jest nieopisywalne i nieprzekładalne na żaden język świata.

– Nawet na języki Majów?

– Nawet. Choć jeśli chodzi o Majów, w ich kulturze pozostał wyraźny ślad wszechobecności substancji halucynogennych, otwierających pozamykane bramy percepcji. Płaskorzeźba Majów swe niezmierne bogactwo form i kształtów bierze właśnie ze świata halucynacji. Jest ich przetworzeniem, transpozycją.

– Jaki był cel tych wszystkich eksperymentów?
– Robiłem to głównie po to, by wyjść ze skóry Europejczyka i przenieść się do innej rzeczywistości. Zanurzenie się w mitologii Majów i kilkuletnie obcowanie z tubylcami ze środkowoamerykańskich lasów, utwierdziło mnie w przekonaniu, iż żywotnych sił świata współczesnego trzeba szukać poza tradycyjnym obszarem takich poszukiwań. Odnowa cywilizacji - jeśli nastąpi - swoje korzenie będzie miało poza Europą i Ameryką Północną.

– O tym będzie pana następna książka?
– O tym – w gruncie rzeczy - są wszystkie moje książki. A dokąd mnie doprowadzi powieść, nad którą w tej chwili pracuję – naprawdę nie mam pojęcia. Nigdy nie wiem, czym skończą się moje książki, gdy je piszę, bo to one prowadzą mnie przed siebie, a nie ja je. Na tym – między innymi - polega ich poetyka.

– Jednak jeśli chodzi o perspektywę odrodzenia cywilizacji, jest pan optymistą, czy pesymistą?

– I jednym, i drugim. Pesymistą, jeśli chodzi o możliwości przetrwania gatunku, co – summa sumarum – sprowadza się do optymizmu...

– Jak to rozumieć?
– Bo z punktu widzenia Kosmosu to, czy ludzkość przetrwa, czy nie, tak naprawdę nie ma większego znaczenia.

Rozmawiał: Roman Warszewski
Rozmowy z noblistamiwywiady
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków