Boję się pisania –
wywiad z Gabrielem Garcia Marquezem z roku 1994 dla tygodnika „Popo”.


Rozmawia Roman Warszewski

– Chciałbym z Panem porozmawiać o życiu...


­ ... czyli o literaturze.

– Nie odróżnia Pan jednego od drugiego?

– Nie, dla mnie to dokładnie jedno i to samo. Gdybym próbował życie odgrodzić od literatury, wprowadzałbym sztuczny podział. A ja jestem przeciwny podziałom, tym bardziej sztucznym.

– Czyli – Pańskie pisarstwo powinno być realistyczne, przesiąknięte na wskroś życiem. Tymczasem wcale tak nie jest.

– Jak to? Oczywiście, że jest. Wiele, rzecz jasna, zależy od punktu widzenia, „warunków brzegowych” i wstępnych założeń, ja jednak do końca życia będę się spierał o to, że moje książki są w pełni realistyczne. Mogę się nawet o to założyć. Mogę to w każdej chwili udowodnić.

– Czy rzecz może w tym, że żyje Pan w nieco innej rzeczywistości – rzeczywistości latynoamerykańskiej, ta natomiast różni się trochę od euklidesowej i kartezjańskiej rzeczywistości Okcydentu?

– Nie tylko. Już sam proces tworzenia na to wskazuje. Nie jestem pisarzem, który zamyka się w wieży z kości słoniowej, który od swego otoczenia odgradza się ciszą, ścianami z korka i natchnieniem. Ja piszę przy otwartych drzwiach i oknach. Rzeczywistość dosłownie wlewa się do pokoju, w którym pracuję i wcale mi to nie przeszkadza. Przeciwnie – pomaga. Moi synowie podchodzą do stołu, przy którym piszę i coś mi opowiadają; wdycham zapachy ulicy i słucham, co po drugiej stronie ogrodu wykrzykuje sąsiadka. Dopiero gdy to wszystko się dzieje, jestem naprawdę w pełni szczęśliwy. I mogę pisać. Właśnie tak powstają moje powieści i opowiadania.
Pamiętam, że kiedyś w Caracas pisałem nowelę „W tym mieście nie ma złodziei” i daremnie szukałem w myślach jednego odpowiedniego zdania. Chodziło o scenę przebudzenia pewnej kobiety, która miała powiedzieć coś co znajdowało się na samej granicy snu i jawy, snu i rzeczywistości. Obok, w łóżku spała moja żona; uszczypnąłem ją. Ona się wtedy ocknęła i powiedziała: „Śniło mi się, że Nora piekła maślane rogaliki”. Mogłem powiedzieć tylko jedno: „Dziękuję, Mercedes” (tak nazywa się żona), „bardzo ci dziękuję”. Oto miałem zdanie, którego na próżno szukałem.

– Ale jednocześnie pańskie książki pełne są niecodziennych zdarzeń, które nie mają miejsca nawet od święta: pewne postacie ulatują wprost do nieba, poniesione tam przez motyle, bohaterowie żyją nierzadko po kilkaset lat, w ciągu jednej nocy potrafi wyrosnąć całkiem pokaźny las... Trudno to przecież nazwać realizmem...

– To jest, naturalnie, rzecz względna. Gdy Dolores ze „Stu lat samotności” trafia do nieba, poniesiona tam przez motyle, nie twierdzę oczywiście, że może się to przytrafić każdemu, lecz że tak się stało akurat w jej przypadku, na dodatek w książce, której autorem jesdt Gabriel Garcia Marquez. Jest to pewna skrajność, przerysowanie, które ma służyć podkreśleniu tego, że codzienność i rzeczywistość są często dużo bardziej magiczne niż może się wydawać na pierwszy rzut oka.

– Na czym to polega?

Na tym, że bardzo wiele dziwnych rzeczy zdarza się na co dzień, i to wszędzie – nie tylko w Ameryce Łacińskiej. My, Latynosi, jesteśmy jednak, jak gdyby predestynowani do tego, żeby je dostrzegać i nie przechodzić nad nimi do porządku dziennego, bo wszyscy, po trosze, jesteśmy jak dorosłe dzieci. Dużo jest przecież niewytłumaczonych zjawisk, rzeczy, dla których rozum jeszcze nie ma wytłumaczenia. Zachodnia racjonalność każe je pomijać, lekceważyć, nie dostrzegać, amputować, każe o nich natychmiast zapominać (bo po co burzyć ten, z takim wysiłkiem wzniesiony, porządek świata?). My natomiast, będąc choć podświadomie w opozycji do owej racjonalności (jako że zaimportowano nam ją z zewnątrz), dostrzegamy to i staramy się o tym nie zapominać. A gdy posługując się pewną konwencją, usiłujemy przelać to na papier, mówi się nam – „ależ to rzeczywistość magiczna, prawie bajka....”

– ... i jest to postrzegane nieomal jak reportaż z Marsa...

– Ja tymczasem mogę przytoczyć wiele przykładów na to, że świat ma więcej wymiarów, niż wielu się wydaje na pierwszy rzut oka. Przed kilku laty, po bardzo długiej nieobecności wybrałem się do Cartageny, gdzie mieszka moja matka. Nie uprzedziłem jej o tym, chciałem zrobić jej niespodziankę, najlepszy prezent urodzinowy. Nie widzieliśmy się chyba ze trzy lata. Gdy dotarłem do domu, drzwi były otwarte, a w powietrzu unosił się zapach smakowitej zupy. Przeszedłem przez jeden pokój, drugi, dotarłem do kuchni. Matka stała nad paleniskiem. Powiedziałem: „Dzień dobry, mamo”. A ona się nawet nie odwróciła, tylko sięgnęła po talerz i zaczęła nalewać zupę. Mimo że była uradowana, moje przybycie wcale jej nie zdziwiło. Powiedziała: „Wiedziałam, że przyjedziesz”. „Skąd wiedziałaś?” – zapytałem. Na to odrzekła: „Śniło mi się to już od tygodnia. Właśnie dlatego ugotowałam twoją ulubioną zupę”.
Albo jeszcze inne zdarzenie: Chciałem odwiedzić moich braci w Barranquilla i – znów – nic nikomu nie mówiąc, wybrałem się tam niezbyt sprawnym samochodem. Gdy do celu podróży brakowało mi jakieś 50 kilometrów, silnik odmówił posłuszeństwa i świecąc sobie latarką, naprawiałem go całą noc, nie mogłem bowiem liczyć na niczyją pomoc na tym odludziu. Samochód uruchomiłem dopiero następnego dnia, a gdy dojechałem do domu braci – Javier i Carlos mnie oczekiwali. „Skąd wiedzieliście, że przyjadę?” – zapytałem. Javier powiedział: „Carlosowi śniło się dziś w nocy, że jesteś w podróży i że potrzebujesz naszej pomocy. Od razu wiedzieliśmy, co to znaczy, nie byliśmy tylko pewni, czy zdążysz na śniadanie”.

– Czy za tym szerszym rozumieniem rzeczywistości i dowartościowaniem subiektywnych, ściśle osobistych doznań człowieka kryje się jakaś głębsza filozofia?

– Nie ma żadnej filozofii, żadnej oprócz tego, o czym mówię. Dla mnie zawsze najważniejsze pozostaje opowiadanie anegdot. W całej swojej naturze jestem skrajnie ateoretyczny (pod tym względem także jestem typowym Latynosem), a szczególnym strachem napawa mnie filozofowanie i teoretyzowanie na temat własnych książek. Ku rozpaczy krytyków, nie pomógł tu nawet Nobel. Czyli – już chyba nic nie pomoże. Pamiętam, że na uniwersytecie musiałem czytać Kanta. Klęska była totalna. Bo ja po prostu z tego nic, ale to nic nie rozumiałem. Pod tym względem nic nie zmieniło się do chwili obecnej.
Metafizyka mnie nie pociąga. Muszę zawsze twardo stąpać po ziemi. Fakt, lubię śnić, fantazjować, być jak unoszący się w powietrzu balon. Ale ten balon musi być zakotwiczony. Bo nigdy nie chcę tracić kontaktu z rzeczywistością.

– Stąd też zapewne Pańska predylekcja do dziennikarstwa?

– Tak, to wspaniały zawód, do dziś ma on dla mnie w sobie wiele romantyzmu. Pozwala bezpośrednio odczuwać puls życia. Inna kwestia – to reżim pracy, który narzuca i nikłe zarobki, które daje. Jednak niezależnie od tego, autorowi powieści oddaje on niecodzienne usługi. Nie pozwala pogrążyć się w czystej estetyce i nieustannie każe myśleć o treści. Gdybym jeszcze raz musiał dziś zaczynać, również, zapewne, zaczynałbym od dziennikarstwa. Gdyby któregoś ranka ktoś mi powiedział, że profesja ta już nie istnieje, ogarnąłby mnie wielki strach, wielkie przerażenie.

– Właśnie – czego jeszcze Pan się boi, obawia?

– Zabrzmi to zapewne bardzo dziwnie, lecz tak jest naprawdę: boję się pisania. Nie, nie jest to kokieteria. Pisania boję się w dwójnaosób. Po pierwsze – boję się samej czynności, do której codziennie muszę się zmuszać i o którą nieustannie muszę toczyć z sobą bezpardonowe boje. Niekiedy wydaje mi się nawet, że zwymiotuję, zanim zasiądę do maszyny, do biurka. W przeszłości wielokrotnie mi się to zdarzało. Po drugie –boję się zawsze o to, czy to, co aktualnie piszę nie jest ostatnią książką, stroną, linijką, czy nazajutrz nie okaże się, że się po prostu wypisałem, jak niesprawny długopis i nic więcej, nigdy już z siebie nie wycisnę.
Te dwa strachy bez przerwy ze sobą się splatają, współistnieją i wzajemnie potęgują. Dziś już wiem, że przynależy to nieodłącznie do mojego zawodu i że trzeba z tym jakoś żyć, że trzeba pisać wbrew strachowi, wbrew wszystkiemu i wszystkim. Kiedyś, po prostu, tego nie wiedziałem.

– A nie obawia się Pan tego, że kiedyś potomność może mieć Panu za złe pańskie silne sympatie lewicowe – także teraz, gdy większość reżimów komunistycznych upadła, a nieliczne pozostałe pewnie wkrótce upadną?

– Nie, akurat tego się nie boję, tym bardziej że wcale jeszcze nie jest jasne, komu historia ostatecznie przyzna rację. Z perspektywy Ameryki Łacińskiej – a więc z perspektywy głodu, braku szkół, braku wszystkiego i niebotycznego nagromadzenia bogactwa w rękach oligarchii – sprawa wygląda jeszcze inaczej. Nie, nie żałuję swoich politycznych wyborów, tym bardziej nie zamierzam ich teraz koniunkturalnie zmieniać. Moje polityczne zaangażowanie, a raczej – zaledwie sympatie – zawsze wynikały tylko i wyłącznie z moralnego odruchu, nigdy z wyrachowania i jak kiedyś będzie trzeba, znajdą się na to liczni świadkowie.

Rozmawiał Roman Warszewski
wywiadyGabriel Garcia Marquez
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków