Nowa książka R.Warszewskiego powędrowała do Wydawcy


Boliwia 1966-1967: ostatnia podróż Che Guevary


Do wydawcy (Bellona), z przeznaczeniem do serii Historyczne Bitwy, wyekspediowałem właśnie nową książkę. Nosi tytuł: „Che Guevara w Boliwii 1966-67”. Postać Guevary – chyba jak żadna inna – skupia w sobie polityczne dylematy dekady lat 60. XX wieku. Natomiast „ostatnia podróż” Che – jego partyzancka wyprawa do Boliwii jest najlepszym podsumowaniem życia. „El Comandante”, lub – jak Guevarę po dziś dzień zwą na Kubie - „guerrillero heroico”. Książka stanowi więc swoiste podsumowanie kwintesencji” epoki, w której wydawało się, że wszystko jest możliwe; że starczy tylko odpowiednio silnie chcieć, by móc osiągnąć praktycznie każdy cel.

Tom – jak sądzę – ukaże się w roku przyszłym, gdy będzie mijać 45 rocznica śmierci Che. Na razie – poniżej – udostępniam jej wstęp. Miłej lektury!


Czasowe i przestrzenne granice niniejszej książki najlepiej zakreślają dwa zdjęcia.
Pierwsze z nich zostało wykonano w Buenos Aires, w roku 1950, przez ojca Che Guevary, Ernesto Guevarę Lyncha. Przedstawia ono dwudziestodwuletniego Ernesta Guevarę-juniora na balkonie pracowni fotograficznej przy ulicy Paragway 2034. Młody Guevara, z rękoma założonymi pod głową, leży na wznak na majolikowej posadzce. Ubrany jest w jasną, koszulę i ciemne, dobrze dopasowane spodnie; jego mają całe, niezniszczone podeszwy. Leżący Ernesto wpatrzony jest w niebo, najpewniej marzy, myśli o przyszłości – być może o swojej narzeczonej, Chichinie. Wszystko jest otwarte, przed młodym Guevarą całe życie, wszystko wydaje się możliwe. W tle, na ulicy, nie ma żywej duszy. Ernesto jest sam. Tylko po prawej stronie przemyka auto, którego sylwetka rozmywa się w kadrze. Guevarę otacza metalowa barierka balkonu, z jednej strony jest ściana. Gdy przymrużyć oczy, żelazne żerdzie balkonu, na myśl mogą przywodzić pręty klatki...

Drugie zdjęcie wykonał Freddy Alborta 10 października 1967 roku w południowo-boliwijskim miasteczku Vallegrande. Także rzedstawia Ernesto Guevarę w pozycji leżącej. Tu jednak nie jest to już młodzieniec, lecz blisko czterdziestoletni, osmalony ogniem rewolucji partyzant – legendarny Che. Che ma szeroko otwarte oczy, patrzy przed siebie, ale już nie żyje. Jego ciało właśnie wystawiono na widok publiczny w pralni miejscowego szpitala Nuestro Señor de Malta. Guevara ma nagi tors, jedna nogawka niestarannie założonych, wymiętych spodni jest podwinięta. Leży na noszach umieszczonych na kilkukomorowym, betonowym zlewie, jakie w Ameryce Południowej, w małych miasteczkach, można znaleźć na każdym kroku. Jest bosy. Wokół ciała tłoczy się osiem postaci. Jest tam odwrócony plecami fotoreporter, który właśnie wykonuje zdjęcie, dwóch wysokich rangą wojskowych, dwóch uzbrojonych szeregowców i trzech cywilów, najprawdopodobniej – sądząc po kroju ich marynarek – z jakichś tajnych służb. Na wszystkich twarzach widać poruszenie. Nad głową Guevary nie ma już nieba, jest sufit. Właśnie wszystko się skończyło. Nic nie jest już możliwe.

Podobieństwo obu zdjęć jest wręcz porażające. Najdoskonalej jak można to sobie wyobrazić znaczą one początek i koniec pewnej życiowej wędrówki. Są jej najbardziej wymowną klamrą. Zdjęcie z Buenos Aires wykonano krótko przed podjęciem przez Guevarę (razem z przyjacielem Albertem Granado) wielomiesięcznej peregrynacji przez całą Amerykę Południową, na którą wyruszał jako nieopierzony student medycyny, a z której powrócił jako dojrzały mężczyzna o sprecyzowanych, bardzo radykalnych poglądach. Marszruta tej eskapady, którą dwaj młodzieńcy zaczynali na motocyklu, a następnie (gdy maszyna dokonała żywota) kontynuowali statkiem, pieszo, autostopem, pociągiem, tratwą i samolotem, wiodła przez Argentynę, Chile, Peru, Wenezuelę i Florydę, by zakończyć się tam, gdzie się rozpoczęła – w Buenos Aires. Była to podróż, którą z powodzeniem można nazwać kształtowaniem charakteru i otwieraniem oczu; kształtowaniem charakteru w upartym dążeniu do celu mimo
chorób, głodu i przeciwności losu; otwieraniem oczu na polityczne i ekonomiczne realia kontynentu. „To błąkanie się bez celu po naszej wielkiej Ameryce odmieniło mnie bardziej niż się spodziewałem” – we wprowadzeniu do sfilmowanego kilka lat temu „Dziennika motocyklowego” przyznawał po latach Guevara. Na samym początku składających się nań zapisków stwierdzał jeszcze co prawda, że „Radykalizm jako postawa polityczna nigdy mnie
nie pociągał [...]”, jednak pod ich koniec pisał już bez ogródek: „[...] w dniu, gdy władający światem duch rozdzieli ludzkość na dwie wrogie połowy, ja stanę po stronie ludu i [...], wyjąc jak opętany, przeskoczę barykady i okopy, unurzam broń we krwi i, oszalały furii, będę podrzynał gardła wrogów”. Co za przemiana! Wszak jedno i drugie stwierdzenie dzieliło ledwie kilka miesięcy!

Pierwsze zdjęcie znaczy moment tuż przed dokonaniem się tej metamorfozy. To oczywiste, że bez niej nie byłoby zarówno zdjęcia drugiego, jak i tego wszystkiego, co – krok po kroku – prowadziło do przedstawionej na nim tragicznej sytuacji. Co mieściło się w siedemnastoletnim okresie między rokiem 1950, a rokiem 1967.
Nie byłoby Guevary w Gwatemali w czasie wojskowego przewrotu roku 1954. Nie byłoby go w Meksyku, gdzie poznał Fidela Castro. Nie popłynąłby wraz nim „Granmą” na Kubę, by obalić Batistę i stać się najważniejszym partyzanckim dowódcą tamtejszej wojny wyzwoleńczej. Nie wszedłby do pierwszego rewolucyjnego rządu na półkuli zachodniej, ani nie zostałby jedynym na świecie chcącym zlikwidować pieniądze prezesem banku narodowego. Nie stałby się pielgrzymującym po całym świecie najbardziej nieprzejednanym apostołem walki wyzwoleńczej, który – skłócony ze wszystkimi – w końcu ląduje w Kongu. Wreszcie – w roku 1966 – nie trafiłby do Boliwii, chcąc wzniecić tam Nowy Wietnam: kontynentalną wojnę mającą zapoczątkować Prawdziwe Wyzwolenie Ameryki Łacińskiej.

Zdjęcie drugie, to z Vallegrande, pokazuje, jak tragiczny był finał tego przedsięwzięcia. Wykonano je w nadzwyczaj dramatycznych okolicznościach. W roku 1966 i 1967, przez 11 miesięcy (na których ta książka się koncentruje) Guevara wraz z garstką towarzyszy zmagał się w Boliwii ze wszystkimi możliwymi przeciwnościami losu: z
obojętnością miejscowej ludności, która nie miała pojęcia, co oznacza słowo rewolucja; z chorobami, głodem i zewsząd czyhającą zdradą; z liczebną przewagą wroga i decyzjami, które zapadały tysiące kilometrów dalej, nierzadko na innych kontynentach. W końcu – na początku października 1967 roku, Che i jego ludzie w wąwozie Yuro trafiają w okrążenie.
Boliwijscy „rangers” partyzantów mają jak na widelcu. 8 października, około 11.30, dochodzi do ostatniej, decydującej potyczki. Arturo, Aniceto, Antonio i Pacho – towarzysze broni Che – giną na miejscu. Benigno, Pombo, Urbano, Inti, Ñato i Dario cudem wymykają się okrążenia. Moro, Pablito, Eustaquio i Chapuco giną cztery dni później przy próbie przekroczenia rzeki Rio Grande. Chino, Willy i ranny Che trafiają do niewoli.

Ich los jest przesądzony. Trójka pojmanych jeszcze tego samego dnia zostaje przetransportowana do wioski La Higuera, gdzie znajduje się tymczasowy sztab sił walczących z powstańcami. (To pasący krowy małoletni syn jej wójta poprzedniego dnia doniósł wojskowym, iż widział w pobliżu oddział partyzantów). Jeńcy są przesłuchiwani, noc spędzają w parterowym budynku miejscowej szkoły, a następnego dnia, w tej samej lepiance, w kwadrans po tym, jak zostaje im to zakomunikowane, bez sądu, zostają rozstrzelani.

Ciało Guevary trafia do wojskowego helikoptera i leci do pobliskiego Vallegrande, gdzie z lotniska przewozi się je do szpitala Nuestro Señor de Malta. W szpitalnej pralni zostaje obmyte i przebrane w nieco za dużą piżamę. Niedługo potem, ułożone na noszach zwłoki mogą obejrzeć mieszkańcy miasteczka, dziennikarze i fotoreporterzy. Chodzi o to, by nikt nie mógł mieć już wątpliwości, że w Boliwii nie będzie Drugiego Wietnamu (co Guevara zapowiadał); żeby wszyscy na własne oczy mogli przekonać się, iż najsłynniejszy rewolucjonista współczesności naprawdę nie żyje; i by następnego dnia mogły o tym donieść wszystkie najważniejsze serwisy prasowe na wszystkich kontynentach.
W tłoczącym się przed noszami z ciałem Guevary tłumku, jest także Freddy Alborta. Słychać suchy trzask kilku strzelających migawek. Jedną z nich zwalniana właśnie jego ręką. Drugie zdjęcie zostaje wykonane.

Wkrótce potem zaczyna się jego niezwykła kariera, dorównująca tej, którą zrobiło słynne zdjęcie Alberta Diaza Kordy, przedstawiające Che w berecie, z gwiazdką na środku czoła, do dziś pojawiające się w niezliczonych wersjach na plakatach i na młodzieżowych T-shirtach.
Rzecz w tym, że szerokie eksponowanie zdjęcia Alborty przedstawiającego martwego Che na rękę było zarówno zwolennikom Guevary, jak i jego zaciekłym wrogom. Tym pierwszym odpowiadało ono dlatego, że pokazywało Che o spokojnej, wręcz uduchowionej twarzy i szeroko otwartych oczach, i znakomicie nadawało się do karmienia
rodzącego się właśnie mitu „Chrystusa z karabinem na ramieniu”. Ci drudzy natomiast byli w stanie przełknąć jego niesamowitą siłę wyrazu, ponieważ na uwadze mieli znacznie ważniejszą okoliczność.
Zdjęcie Alborty przesłaniało i niejako unieważniało fotografie wykonane w La Higuera przez agenta CIA, Felixa Rodrígueza, które przedstawiało Che zaraz po jego pochwyceniu jako „[...] zrezygnowanego i osaczonego rewolucjonistę [...], owiniętego w szmaty człowieka o posępnej twarzy, na której malowała się wściekłość i frustracja”. I choć z propagandowego punktu widzenia dla wojskowych ten odczłowieczony portret Che
mógł stanowić lepszy materiał do publikacji, miał on jedną podstawową wadę: czarno na białym pokazywał, iż Guevara – wbrew temu, co długo utrzymywano – wcale nie zginął w walce, lecz, iż – najnormalniej w świecie – został zamordowany. Do tego natomiast ani Boliwijczycy, ani pomagający im Amerykanie, długo nie chcieli się przyznać.

Dzięki takiej paradoksalnej wspólnocie interesów zwolenników i przeciwników Che (która w tej książce, w znacznie szerszym i bardziej złowrogim kontekście pojawi się jeszcze niejednokrotnie) wizerunek Guevary z pralni szpitala w Vallegrande, pełen – jak chcą niektórzy – „niepojętej przezroczystości”, szybko przeistoczył się w portret człowieka
z innego wymiaru: w portret kogoś, kto „[...] wybaczał [swoim zabójcom], ponieważ nie wiedzą, co czynią, a patrząc na świat ogłaszał, że ten, kto umiera dla idei, jest ponad cierpieniem”.
Odtąd wszelka rozmowa na temat Che, w sposób nieunikniony, poczęła wymykać się racjonalnym kryteriom i za każdym razem, gdy była ona podejmowana, ze sfery polityki natychmiast ulatywała w kierunku legendy, czy wręcz eschatologii.

Ta książka chce zdecydowanie zerwać z tą tradycją. Mówiąc najkrócej – chce sprowadzić Che z powrotem z nieba na ziemię. Chce na powrót wyrwać go z objęć mitu i przywrócić bardziej realistycznemu oglądowi. Pragnie pokazać go w sieci międzynarodowych intryg i międzyludzkich zdrad. Jako – mimo bezdyskusyjnej jego nietuzinkowości –
przedmiot, a nie podmiot historii.

Jest to o tyle możliwe, że kampania zbrojna, jaką oddział Guevary przez 11 miesięcy w latach 1966 i 1967 prowadził w Boliwii niczym w soczewce skupia wszystkie dylematy i wybory, jakie ten rewolucyjny przywódca dokonywał w czasie całego swego życia. Nie bez znaczenia jest również to, iż dziś – jak pisze Jorge G. Castañeda – jeden z najwybitniejszych biografów Guevary – „Idee Che [...] należą do przeszłości i jako takie nigdy ponownie nie
nabiorą aktualności.”
Ideały, do których dążył Che, wypaliły się u progu nowego milenium wraz z przedłużoną agonią dziewiętnastowiecznego socjalizmu. Przelotne odniesienia do Guevary podczas kilku wewnętrznych debat na Kubie nie oznaczają rehabilitacji jego idei ani nawet ich adaptacji do współczesnych dziejów kraju. Najważniejsze koncepcje związane z imieniem Che – idea walki zbrojnej, ruchu partyzanckiego opartego na „foco”, stworzenie
nowego człowieka, prymatu zachęt moralnych w gospodarce oraz zbrojnej solidarności międzynarodowej – są dziś praktycznie pozbawione znaczenia. A kubańska rewolucja – jedyny prawdziwy triumf Che – dogorywa na naszych oczach i jeśli jeszcze trwa, to tylko dzięki całkowitemu odrzuceniu ideologicznego dziedzictwa Guevary.

Powstający dzięki temu dystans między dniem dzisiejszym, a wydarzeniami z boliwijskiego interioru sprzed lat bez mała 45 na pewno ułatwia dokonanie zdemitologizowanej ich oceny niż przed – na przykład – dwudziestu laty. Pozwala też sprecyzować, gdzie Guevara popełnił największe błędy. A było ich niemało. Niemało? To naprawdę bardzo delikatnie powiedziane! Było ich tak wiele, że aż dziw, iż ktoś tak inteligentny i tak oczytany jak Che, mógł je wszystkie popełnić!
Który z nich był największy?
Chyba ten, który jak na dłoni widać na zdjęciach, które stanowią punkt wyjścia niniejszych rozważań. Świat Che Guevary był światem czarno-białym. Biel i czerń – akurat w tym wypadku – to nie tylko świadectwo pewnego szczebla zaawansowania sztuki fotograficznej. Akurat w tym wypadku to także kwintesencja radykalnego światopoglądu połowy lat 60. XX wieku – czasu beatników i Dzieci Kwiatów. Podstawową zasadą, którą Guevara kierował się w życiu była „wieczna niezgoda na doświadczanie ambiwalencji” i „odrzucenie immanentnych sprzeczności życia”. Che nie widział odcieni, nie zwykł dostrzegać niuansów. Znał tylko niepodważalne imperatywy. Zawsze kierował się zasadą „albo-albo” i żadnego „być może” do siebie nie dopuszczał. Jego świat był nad wyraz prosty i nieskomplikowany. To jednak, iż złożoność rzeczywistości nie mieściła się w jego polu widzenia, nie oznaczało, że jej nie było. Ona istniała i – koniec końców – upomniała się o należną jej daninę. Guevara zapłacił za nią cenę najwyższą. Cenę życia i cenę klęski, której żaden upływ czasu w sukces już nie zamieni.
Ów pojęciowy daltonizm wzmagała jeszcze jedna cecha jego charakteru: mający swoje korzenie w jego astmie narcyzm i bezwzględna chęć narzucenia rzeczywistości własnej woli. Guevara uważał, iż wystarczy bardzo chcieć i do czegoś uparcie dążyć, by to osiągnąć. („Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego!” – to przecież jego dewiza.) To właśnie ona – owa chęć – powodowała, iż Che tak wiele razy powtarzał te same błędy. Nie przyjmował sygnałów, które dawałyby szansę skorygowania jego postępowania. Całkiem tak, jakby wypowiadał magiczne zaklęcia, które za którymś razem miały wreszcie przynieść zamierzony rezultat... Coś takiego, prędzej czy później musiało doprowadzić do katastrofy.

Choć trwająca od listopada 1966 roku do października roku następnego kampania zbrojna prowadzona w Boliwii przez oddział Che to niewątpliwie jeden z najbardziej fascynujących epizodów walk partyzanckich, które w Ameryce Łacińskiej rozgrywały się w drugiej połowie XX wieku, w żadnej książce dostępnej w Polsce nie jest ona główną i
wyłączną protagonistką. Pojawia się jedynie w biografiach Guevary (Anderson, Castañeda, Ławriecki, Cormier) przy okazji całościowego omawiania życiorysu Che, jako jeden z jego epizodów, najczęściej – jeden z rozdziałów.
W całości poświęcony jest jej jedynie wydany tylko raz w 1969 roku, „Dziennik z Boliwii” – zapiski Guevary z okresu boliwijskich walk, w tłumaczeniu i ze wstępem Ryszarda Kapuścińskiego. I mimo że jest to na pewno świadectwo niepowtarzalne i bezcenny, bo pochodzący z pierwszej ręki dokument, którego poszczególne zdania „brzmią niczym salwy karabinu”, w rzeczywistości jest to książka bardzo hermetyczna, surowa w swej formie i przez to w wielu fragmentach po prostu niezrozumiała. W „Dzienniku” boliwijska kampania Che pokazana jest bowiem tak jak widział ją on sam, tymczasem – jak wiemy – jego widzenie było dalekie od obiektywizmu. Poza tym wiele kluczowych kwestii, mających decydujący wpływ na finał tej batalii, rozgrywało się za jego plecami i poza jego świadomością.
Książka ukazuje wydarzenia z lat 1966–67 w szerszym i pełniejszym wymiarze. Boliwijskiej kampanii Che Guevary przywraca jej kontekst międzynarodowy oraz jej uwikłanie w działania służb specjalnych z obu stronach Żelaznej Kurtyny. Podąża też śladami sześciu niedobitków oddziału Guevary, którym 8 października 1967 roku udało się przetrwać ostateczną klęskę w wąwozie Yuro. Last, not least – pokazuje Che na scenie jego osobistego dramatu: Tania Bunke Bider – dziewczyna mająca według jego rachub, po Chichinie, Hildzie i Aleidzie, stać się jego kolejną „rewolucyjną muzą”, w ostatnim akcie boliwijskiego dramatu okazuje się agentką enerdowskiego wywiadu i (choć sama przepłaca to życiem), doprowadza go do zguby...

[Fragment książki Romana Warszewskiego „Che Guevara w Boliwii 1966-67”, mającej w przyszłym roku ukazać się w serii Historyczne Bitwy w wydawnictwie Bellona]
Historyczne BitwyChe GuevaraBoliwia 1966-1967
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków