Inti Raymi: Dzień, w którym Słońce schodzi na ziemię


Jest takie miasto, jest taki dzień, gdy na ulicach pojawia się Słońce i wzbudza wielki entuzjazm zgromadzonych tłumów. Tym miastem jest Cuzco – dawna stolica Tawantinsuyu, państwa Inków, dniem – 24. czerwca, moment zimowego przesilenia na półkuli południowej. To dzień Inti Raymi – lub gdyby trzymać się wszystkich rygorów języka keczua Intip Raymi – dzień Święta Słońca. Największa z czterech kardynalnych inkaskich „fiest”. Celebracja, do której niegdyś przygotowywano się wygaszając wszystkie paleniska i ostro poszcząc przez wiele dni; dziś natomiast tańcząc nieustannie przez przeszło trzy tygodnie.


W Cuzco w czerwcu jest tak roztańczone, jak chyba żadne inne miejsce na świecie. Poprzebierane taneczne korowody dzień w dzień wyruszają w miasto około dziesiątej rano. Tancerze zbierają się na historycznej ulicy Saphi i – ustawiwszy się w gwarze, śmiechu i nieodzownym zamęcie – po wystrzale z któregoś z zabytkowych pistoletów, wyruszają w stronę pobliskiego Plaza de Armas. Tam defilują przed przyozdobioną kolorami tęczy trybuną, zbierają aplauz i oklaski, i zaraz muszą ustąpić miejsca następnej grupie tancerzy napierających na nich od strony ulicy Saphi. Ci kolejni za około pół godziny dzielą los swych poprzedników i także muszą zasilić oblegający centralny plac tłum (który staje się przez to coraz bardziej kolorowy, coraz bardziej poprzebierany). I trwa to – niestrudzenie – do zachodu słońca, by następnego dnia, około dziesiątej, podobnie niestrudzenie, znów się rozpocząć.

Skąd ich tylu?Jak można zapewnić taką ilość tancerzy, „bailarines” – na tyle dni i na tyle godzin? Bo przecież codziennie tańczy i pląsa ktoś całkiem inny. Choćbym nie wiem jak byś się starał, pośród tancerzy nie wypatrzysz dwóch takich samych twarzy. Otóż w Cuzco, w czerwcu jest to możliwe. Bo do czerwcowych celebracji i obchodów Inti Raymi miejscowi przygotowują się przez cały boży rok. Przygotowują się szkoły, przedszkola, uniwersytety (a jest ich tu kilka). Wszystkie większe firmy i państwowe urzędy. Każdy chce mieć swoje czerwcowe pięć minut, więc w zaciszu różnych sal gimnastycznych przez wiele miesięcy trwają próby i trwa szycie odpowiednich strojów. A wszystko trzymane jest w największej tajemnicy przed ewentualną konkurencją, przez co – jak już wybije godzina zero – kolory i taneczne gesty wybuchają ze zdwojoną radością i energią. Po to, by kulminację znaleźć 24. czerwca – w dniu Inti Raymi.


Jak było kiedyś?
Prawdę mówiąc, dzisiejsze obchody Inti Raymi nie mają wiele wspólnego ze Świętem Słońca w czasach Inków. Jego współczesna wersja jest eklektyczna, mocno skomercjalizowana i odbywa się w całkiem innym miejscu niż kiedyś. Tym bardziej warto przypomnieć, co na ten temat do powiedzenia miał Garcilaso de la Vega, słynny kronikarz - syn inkaskiej księżniczki i hiszpańskiego konkwistadora - w swych „Commentarios Reales”, czyli „O Inkach uwagach prawdziwych”. Daje to bowiem obraz tego, jak to największe święto andyjskie wyglądało za panowania dynastii Inków.
Wielka waga święta wynikała z tego, że państwo Inków było państwem typowo agrarnym – opierającym się na uprawie roli, na co wyznaczające następstwo pór roku słońce miało wielki wpływ. Garcilaso de la Vega pisze: święto owo Inkowie „obchodzili w dowód uznania (…) [dla Słońca] i oddawania mu czci jako najwyższemu, jedynemu i powszechnemu bogu, który wszystko swoim światłem stwarza i utrzymuje na ziemi. Oraz w dowód uznania, że jest prawdziwym ojcem pierwszego Inki, Manco Capaca i Coyi Mama Ocllo (…) oraz wszystkich królów, ich dzieci i potomków zesłanych na ziemię jako powszechne dobrodziejstwo (…). Dla tych powodów, przez nich samych wyliczanych (jak sami mówią) święto było bardzo uroczyste”.
Jak ono wyglądało?
Na święto „«Curacowie» [wodzowie - RW] przybywali wystrojeni najodświętniej i najpomysłowiej, jak to było możliwe: jedno nosili szaty obszyte złotem i srebrem i takie same wieńce zdobiące przybranie głowy. Drudzy przybywali tak jak Herkulesa malują, odziani w lwią [pumią – RW] skórę z głowią lwią osadzoną na indiańskiej, ponieważ szczycili się pochodzeniem (…) [od takiego zwierzęcia]. Następnie przychodzili tak wystrojeni, jak anioły malują, wielkimi skrzydłami pewnego, którego zwą «Cuntur» [kondor – RW]. Są czarno-białe i tak wielkie, że Hiszpanie wiele z nich zabili takich, co mierzyły 14-15 stóp od początku do końca skrzydeł. Pysznią się bowiem tym, że ów Cuntur dał im początek i ród założył. Inni nosili maski, którym specjalnie nadawali kształty najwstrętniejsze, jakie mogli zrobić (…). Przybywali na święto robiąc miny i grymasy wariatów, głupców, prostaków. W tym celu nieśli w ręku stosowane instrumenty, to jest flety, bębenki źle zestrojone, kawałki skóry, którymi się wspomagali urządzając swoje głupstwa”.

Jak jest teraz?
Dziś miejsce owych wodzów ciągnących na Inti Raymi zajmują szeregowi tubylcy. Już w przededniu 24. czerwca, na ulicach Cuzco pojawiają się tłumy Indian, którzy mieszają się z ciżbą wciąż pląsających „bailarines”. Ich stroje są równie kolorowe i równie urozmaicone jak stroje tancerzy. Grają tubylcze kapele i wszędzie zaczyna lać się wysokoprocentowa „chicha” – domorosły trunek z kukurydzy. Atmosfera staje się coraz bardziej odurzająca, odlotowa, transowa: przesycona wonią dymu, kadzideł i zapachami jadła przygotowywanego na świeżym powietrzu. Na porozstawianych na ulicach od rana rożnach pieką się skwierczące „anticuchos” – szaszłyki z wołowych serc; „cuyes” – tutejszy przerażający specjał: nadziane na długie drzewce świnki morskie; oraz gotujące się „Cabezas de chancho” – świńskie głowy, z których przyrządza się smakowitą zupę. Bo już wiadomo, że za górami zmartwychwstał Inkarri – Król Inka, Inka–Słońce. Trzeba to oblać i uczcić – i to jak najszybciej. Bo przecież już jutro ów Inka-Krół, a zarazem Słońce pojawi się w cieniu słynnej cuzkeńskiej fortecy, Sacsayhuaman.


Post zamiast radości, plac zamiast fortecy
To najpoważniejsza rozbieżność w porównaniu z tym, w jaki sposób Inti Raymi opisuje Garcilaso de la Vega. A właściwie aż dwie rozbieżności.
Po pierwsze: w czasach Inków czas poprzedzający Inti Raymi wcale nie był czasem radosnym. Był przepełniony obawą i niepewnością. O to, czy Tayta Inti – Ojciec-Słońce przyjmie ofiary, które zamierzano mu (Mu) złożyć. Czy oświetlane nim dnie znów przestaną się skracać i zaczną się wydłużać?
Czytamy: „Wszyscy szykowali się do Inti Raymi poszcząc ściśle: przez trzy dni jedli tylko odrobinę białej kukurydzy i kilka ździebeł ziela zwanego «Chucam» i pili czystą wodę. Cały czas nie palili ognia w mieście i wstrzymywali się od spania ze swymi żonami. (…) Zajmowali się przygotowaniem baranów i jagniąt [lam i alpak – RW], które miały zostać ofiarowane, i wszelkimi innymi ofiarami z jadła i napoju, które mieli Słońcu złożyć”.
Po drugie: W czasach Inków główne obchody Inti Raymi odbywały się nie we wznoszącej się poza miastem megalitycznej fortecy Sacsayhuaman, lecz na głównym placu imperialnego Cuzco, Haucaypata, po który – pod postacią Plaza de Armas – dziś pozostała tylko w przybliżeniu połowa. U Garcilasa de la Vegi czytamy: „Po przygotowaniu tego, co potrzeba, następnego dnia, to jest w sam dzień świąteczny o świcie Inka wychodził w asyście wszystkich krewnych, którzy w porządku podług wieku i urzędu szli na główny plac miejski, zwany «Haucay pata». Tam czekali aż wzejdzie słońce. Wszyscy byli boso i patrzyli na wschód, a gdy słońce się wychyliło wszyscy kucali (co wśród tych Indian tym jest, czym uklęknięcie), aby je uczcić, i czcili je otwartymi ramionami podniósłszy ręce na wysokość twarzy, posyłając w powietrze pocałunki (…)”.

Tego nie wie nikt
Współcześnie, obchody Inti Raymi zaczynają się wraz ze wschodem słońca w murach cuzkeńskiej Świątyni Słońce – Coricanczy. Tam, osoba, która w danym roku wylosowała możliwość i zaszczyt odgrywania postaci Inki, odziana w królewski strój, oddaje hołd słońcu i – będąc jego uosobieniem – zaczyna marsz przez miasto w kierunku fortecy Sacsayhuaman. Trwa on koło sześciu godzin. Ince towarzyszy blisko tysiącosobowy orszak i wszędzie witają go rozentuzjazmowane tłumy. Inka z trudem przeciska się przez ciżbę. Zatrzymuje się na każdym rogu. Kłania się. Wita się z ludźmi. Od czasu do czasu wygłasza krótkie przemówienia – najchętniej w języku keczua, którego nie trzeba rozumieć, wystarczy go słyszeć. Niepowtarzalna, odlotowa atmosfera poprzednich trzech tygodni staje się jeszcze bardziej pijana. Oto Słońce odnajduje się na ziemi. To, co na górze, spotyka to, co na dole. Dokonuje się coś w rodzaju wielkich zaślubin – „hierosgamos”, tak mówili na to alchemicy. Rzeczywistości i czasy mieszają się ze sobą. Gdzie jest przeszłość, a gdzie teraźniejszość? Gdzie jest Tawantinsuyu, a gdzie teraźniejsze Peru? Gdzie dawni Inkowie, gdzie współcześni Peruwiańczycy? Czy Inka jest Inką prawdziwym, czy tylko przebierańcem? A może jest samym słońcem? – Tego po kilku kwadransach nie wie już nikt. Nikt nie chce wiedzieć…

Dziś i wczoraj
W końcu odświętny pochód dociera za miasto, na wysokie wzgórze, do fortecy Sacsayhuaman, zbudowanej ze słynnych, ogromnych, wzajemnie dopasowanych kamiennych bloków. Władcę otaczają setki wojowników, odzianych w cztery rodzaje strojów, co ma symbolizować ich przynależność do czterech różnych „suyos” – dzielnic, składających się na państwo Inków, Tawatinsuyu. W czasach Inków głównym bohaterem uroczystości było bóstwo, Słońce i troska o jego przebłaganie, by z równą intensywnością jak do tej pory ogrzewało ziemię. Współcześnie głównym protagonistą widowiska – to chyba najwłaściwsze określenie – staje się Inka. Od reprezentantów poszczególnych krain, „suyos”, czemu towarzysza niekończące się tańce, otrzymuje meldunki. Coś w rodzaju „raportu o stanie państwa”…
Garcilaso de la Vega pisze: Po oddaniu hołdu słońcu, „król wstawał, a reszta nadal kucała i brał dwa wielkie puchary (…) pełne trunku, który pija. Celebrował to jako pierworodny w imieniu ojca swego, Słońca, więc pucharem z prawej ręki zapraszał je do picia, bo to właśnie miało zrobić Słońce wtedy, kiedy Inka zapraszał wszystkich krewnych. (…) Po zaproszeniu do picia wylewał z pucharu w prawej ręce poświęconego Słońcu do złotej kadzi, [a] z kadzi wychodził wąski kanałek z przepięknych ciosów poprowadzony z głównego placu aż do domu Słońca, jak gdyby ono to piło. Z pucharu w lewej ręce Inka pociągał łyk, czyli swoja część, a resztę dzielił między pozostałych Inków, ulewając każdemu trochę z małego kubeczka złotego lub srebrnego, który trzymali gotowi na jego przyjęcie, i tak po trosze osuszali wielki puchar trzymany przez Inkę (…)”.


Wczoraj spotyka dziś
Następnie miała miejsce kulminacja. Co ciekawe – taka sama niegdyś, jak i dziś. Stanowiło ją (i nadal stanowi) złożenie ofiary ku czci słońca z lamy. To, że w czasach Inków nie było ekologów i „zielonych”, dość łatwo zrozumieć. Ale że w Cuzco nie ma ich dziś?
U Garcilasa de la Vegi czytamy: „Brali jagnię, czy barana [lamę – RW] i ustawiali go ku wschodowi [a więc w kierunku, gdzie pojawiało się słońca – RW], nie wiązali mu ani przednich, ani tylnich nóg, tylko przytrzymywali go trzej czy czterej Indianie, żywcem rozcinali mu lewy bok i wsadziwszy rękę, wyjmowali serce wraz z płucami i tchawicą, wyrywając jedną ręką i nie tnąc, aż wyszły całe po podniebienie”.
I nieco dalej: „Uważali za bardzo szczęśliwą wróżbę, jeśli płuca zostały wydobyte, jeszcze drżące, jak mówili – jeszcze nie umarłe. Jeśli już zdarzyła się taka dobra wróżba, to nawet jak były inne, przeciwne, nie zwracali na nie uwagi. Ponieważ twierdzili, że dobry znak takiej w szczęśliwej wróżby unicestwia nieszczęście i zło wszystkich złych wróżb. Wyjąwszy wnętrzności, nadymali je jednym tchem i zatrzymywali powietrze w środku zawiązując albo zaciskając tchawicę, a potem oglądali drogi, którymi powietrze wchodzi do płuc, i żyłki, jakie w nich są, aby zobaczyć, czy są całkiem nadęte, czy tylko częściowo powietrzem wypełnione – im bardziej były bowiem nadęte, tym lepsza wróżba”.
Natomiast ja sam w notatniku, już po opuszczeniu widowiska (jatki?) napisałem: „Gdy po raz pierwszy byłem na Inti Raymi dziesięć lat temu, jeszcze można było mieć wątpliwość, czy był to tylko sfingowany rytualny mord, czy też ma on miejsce naprawdę. Tym razem jednak sprawa była jednoznaczna: miałem miejsce, skąd było widać lepiej niż kiedyś, i żywa krew na pewno tryskała”.
Brrr!
Dla miejscowych był to bardzo ważny moment obrzędu.
– Odsuńcie chorągwie! – dało się słyszeć wołanie skierowane do najbliżej stojących wojowników dzierżących w dłoniach flagi Tawantinsuyu. – Chcemy widzieć, co tam się dzieje.
Odruchowo się pochyliłem, żeby nie zasłaniać…
Niech patrzą.
Niech widzą.
Może w końcu zobaczą?

Roman Warszewski

Wszystkie cytaty z tomu pt. „O Inkach uwag prawdziwych” (Warszawa 2000) w tłumaczeniu Jana Szemińskiego

CuzcoIndianiePeru
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków