Kierunek – nieznane. Wyprawa Tupac Amaru 2009. Śladami Inki Paucara (2)


To gdzieś tu.
Na pewno.
Co do tego, nie ma żadnych wątpliwości.
Ale... z tego jeszcze przecież nic nie wynika.
Gdzie? Konkretnie! Inna informacja nie ma po prostu żadnej wartości!
Stoję, rozglądam się w koło i czuję się bezradny.
Wszystko jasne: To, co nas czeka, to gorsze niż szukanie igły w stogu siana.


1.
Góry. Góry porośnięte dżunglą. Jakby pokryte skłębioną, zieloną sierścią – niektóre szczyty bliżej, inne dalej. Jedne wierzchołki strzeliste, inne kopulaste. Otaczają nas ze wszystkich stron. Tu i ówdzie owiewa je mgiełka, będąca forpocztą nisko przesuwających się chmur. W dole, kilkaset metrów niżej, szumi rzeka.
Gdzie to może być?
Mówienie w dżungli „gdzieś tu” nie ma sensu. W selwie, w gąszczu liczą się i mają jakąś wartość tylko stwierdzenia typu: „chodzi nam o ten, a nie inny kamień” i to pod warunkiem, że ów kamień znajduje się w zasięgu ręki. Ręki – nie wzroku. Bo w dżungli – oprócz gęstwiny – dosłownie nic nie widać. Można przejść w odległości jednego metra od zarośniętego muru i go wcale nie zauważyć. Można frustrować się, że nie jest się w stanie odnaleźć poszukiwanych ruin (namierzonych na przykład okiem kamery z kosmosu) i... – nic o tym nie wiedząc – stać w samym ich centrum.
Nam satelity – niestety – nie pomagają. To, czym dysponujemy, to tylko nieco eksplorerskiego doświadczenia i intuicja. Z globtroterem i pisarzem, Jarkiem Molendą, przedzierając się do ostatniej inkaskiej stolicy – Vilcabamby – byliśmy już tu przed rokiem. To, co wtedy zaobserwowaliśmy i co kilkoma lapidarnymi stwierdzeniami potwierdzili tutejsi Indianie, po 12 miesiącach skłoniło nas do powrotu w to miejsce.

2.
Co takiego nie dało nam spokoju?
Przed rokiem, tak jak i teraz, tu – do Urpipaty – niewielkiego przysiółka położonego (jak zwykli mawiać Anglicy) „in the middle of nowhere” (czyli „pośród niczego”) dotarliśmy po trzech dniach podróży na końskim grzbiecie. Wyruszyliśmy z Huancacalle – górskiej, andyjskiej wioski, gdzie kończy się bity szlak i skąd dalej podróżować można albo pieszo, albo na koniu, mule lub ośle. I co to była za podróż: przez gołe, smagane wiatrem przełęcze; przez grząskie mokradła; przez głęboko wcięte doliny, których dnem toczyły się spienione, górskie rzeki; przez andyjskie hale, zwane tu punami i przez gęsty tropikalny las wyrastający tam, gdzie kończą się Andy i zaczyna się Amazonia.
Rok temu Urpipata było miejscem naszego drugiego noclegu na szlaku do prastarej Vilcabamby – odkrytej dopiero w 1964 r. – ostatniej, powstańczej stolicy Inków. W pewnej chwili od raz stromo pnącej się w górę, kiedy indziej znów stromo opadającej w dół ścieżki, na której nasze konie i muły poruszały się z największym trudem, w bok odbijała niewielka drożyna. W przeciwieństwie do szlaku, jakim wędrowaliśmy, była dobrze wydeptana, co znaczyło, że ktoś tu mieszka.
Po kilkudziesięciu metrach ta odnoga doprowadziła nas do lekko w dół opadającej grzędy, na której wznosiło się sklecone z desek i gałęzi skromne domostwo. Dalej, co nas wielce zafrapowało, wśród wysokich traw i niezbyt gęstych zarośli, z ziemi wystawały kamienne fundamenty dwóch zwróconych ku sobie wejściami, starych inkaskich chat. Teren był w miarę równy i mało pofałdowany, a dzień się miał ku końcowi, więc właśnie tu postanowiliśmy rozbić nasze namioty.
Jak tylko stanęły, natychmiast poszliśmy obejrzeć pozostałości inkaskich chat. Nawet w takim kraju jak Peru, nie ma przecież zbyt wielu okazji, by móc zobaczyć kilkusetletnie kamienne pozostałości, których nie tknęła jeszcze łopata archeologa: Mury, wystające ponad powierzchnię ziemi na nie więcej niż 60 cm, były solidne i wyraźnie zarysowane. Ich przebieg był dobrze czytelny. Przy dokładniejszych oględzinach okazało się, że nie są to tylko pozostałości dwóch zabudowań, lecz iż budynki te były otoczone czymś w rodzaju muru. Czyniło to owe miejsce jeszcze bardziej interesującym.

3.
Z literatury wiedzieliśmy, że Urpipata – a więc szczątki owych dwóch kamiennych chat – utożsamiana była ze znaną z hiszpańskich kronik inkaską tzw. Starą Fortecą – Machu Pucara. Pisał o tym m.in. Vince R. Lee – amerykański architekt, eksplorer i najlepszy na świecie znawca tych terenów. W przeszłości, w XVI w., miejsce to miało być jednym z dwóch głównych bastionów, które broniły dostępu konkwistadorom do ostatniej inkaskiej stolicy – Vilcabamby. Czy owe ruiny pary niewielkich budynków (plus otaczający je mur), które mieliśmy przed sobą, mogły stanowić wszystko, co pozostało po Machu Pucara?
Jak sama nazwa wskazywała – forteca miała być stara. A u Inków im coś starsze, tym bardziej okazałe i monumentalne.
Cuzco – stara inkaska stolica była znacznie bardziej okazała niż znacznie młodsza Vilcabamba.
Machu Picchu – najsłynniejsze inkaskie ruiny, starsze od Choquequirau, były także o wiele bardziej od Choquequirau dostojne.
A najbardziej okazałe było Sacsayhuaman – gigantyczna, megalityczna forteca wznosząca się ponad Cuzco. Oprócz tego, że była największa, była również jedną z najstarszych budowli inkaskiego imperium.
Przypuszczaliśmy, że tu, w Urpipacie, zachowując – rzecz jasna – wszystkie proporcje przestrzeni i czasu – powinno być podobnie.

4.
Wtedy, przed rokiem, z Jarkiem długo zastanawialiśmy się nad tą kwestią. Wyrastające z ziemi szczątki inkaskich zabudowań wyglądały dość solidnie. Lecz czy owe dwie chaty – nawet kamienne i dość okazałe – zasługiwały na to, by określać je mianem Starej Fortecy?
Wydawało nam się to mało prawdopodobne.
Coś tu, naszym zdaniem, najwyraźniej nie grało.
Intuicja podpowiadała nam, że na to by pozostałości dwóch kamiennych chat były całym Machu Pucara – Starą Fortecą – ruiny były zdecydowanie zbyt małe.
Poza tym teren, który otaczał miejsce, gdzie stanęło nasze obozowisko, „aż prosił się” o to, by znajdował się tam ciąg dalszy ruin. Inkowie zwykli bowiem budować na siodle między dwoma szczytami. Było tak w San Juan de Iris i wspomnianych poprzednio Machu Picchu i Choquequirau. A tu, ponad naszymi głowami, miejsc takich było co najmniej kilka, a jedyny problem polegał na tym, iż cały obszar porośnięty był gęstą dżunglą. Spod jej kobierca nic oczywiście nie było widać. Mieliśmy jednak nieodparte przeczucie, iż pod osłoną tej wiecznej, nieprzebytej zieleni kryje się jakieś niedopowiedzenie, niespodzianka, jakaś tajemnica...
Czyżby pozostałości dwóch inkaskich chat były tylko niewielką cząstką tego, co do tej pory nigdy nie ukazało się oczom podążających do Vilcabamby?
Czyżby prawdziwe zabudowania Machu Pucara znajdowały się gdzieś w gąszczu, a to, co mieliśmy przed oczami nieopodal obozowiska, to był zaledwie wstęp do nich, przedtakt, nieśmiała zapowiedź?
Przypuszczenie to wydawało się tym bardziej prawdopodobne, że w chacie Indianki – mieszkającej na przedpolu tych dwóch kamiennych fundamentów (i muru) – wypatrzyłem stojące na prymitywnej, pochyłej półce dwa fragmenty starej inkaskiej ceramiki – najwyraźniej z okresu Vilcabamby. Gdy Indiankę zapytałem, gdzie znalazła te skorupy, powiedziała, że w dżungli wznoszącej się ponad jej domostwem.
– Ale gdzie? – chciałem wiedzieć jak najdokładniej.
– Tam – pokazała w nieokreślonym kierunku za siebie – przeciwnym do tego, gdzie znajdowały się nasze namioty i kamienne fundamenty.
– Jest tam więcej ruin?
– Asi es, senor* – potwierdziła bez wahania.
– Dużo?
– Całe mnóstwo. Większe i mniejsze. Bo tam, senor, kiedyś było całe miasto! Bardzo duże!

5.
Tego, że wiadomość ta nas zelektryzowała, nie muszę chyba mówić. Duże, nieodkryte miasto inkaskie w dżungli! Toż to była gratka! Od 1911 r. – od czasu, gdy Hiram Bingham dotarł do Machu Picchu – owego Świętego Graala tych ziem, każdy marzy o odnalezieniu czegoś takiego! Logika nakazywała więc przerwać naszą wędrówkę do Vilcabamby (od której dzieliły nas jeszcze co najmniej dwa dni marszu), wziąć maczety w dłoń i na miesiąc zatopić się w dżungli ponad naszym obozowiskiem. Na pewno byśmy coś znaleźli – tak nam się wtedy wydawało. Był jednak jeden zasadniczy szkopuł. Nasza zeszłoroczna eskapada – Wyprawa Vilcabamba–Vilcabamba** miała na celu dotarcie do dwóch Vilcabamb: do Vilcabamby peruwiańskiej (ostatniej inkaskiej stolicy) i do Vilcabamy ekwadorskiej – śródandyjskiej doliny słynącej z tego, że żyje tam najwięcej na świecie żwawych stulatków. W związku z tym zaplanowaliśmy, że do Europy będziemy wracać z Ekwadoru, z Quito, a nie z Peru (i taką też mieliśmy rezerwację lotniczą). Więc jeśli poszukując domniemanych ruin na porośniętych stokach wokół Urpipaty, pozostalibyśmy w Peru, nie mielibyśmy jak wrócić do Europy.
To oczywiście nie wchodziło w rachubę, w Starym Świecie czekało na nas zbyt wiele obowiązków (m.in. przekazanie wszystkiego, co odkryliśmy, odwiedzając obie Vilcabamby). Przyjęliśmy inny wariant działania. Postanowiliśmy kontynuować naszą wyprawę do Vilcabamb według poprzednio założonego planu, a do Urpipaty wrócić za rok: z zamiarem wytropienia zaginionej w dżungli prastarej fortecy.

6.
I teraz – po roku, po dwóch dniach konnej wędrówki z Huancacalle oraz po krótkiej, ale jakże owocnej, wizycie w najwyżej zlokalizowanych inkaskich ruinach w Puncuyoc (o czym pisałem przed miesiącem), znów byliśmy w Urpipacie. Z wielkimi nadziejami – nie ukrywam, ale także z duszą na ramieniu. Z pokorą, którą tyle razy się odczuwa, ilekroć człowiek staje twarzą w twarz z dżunglą. Bo co z tego, iż przez ostatnie dwanaście miesięcy przestudiowaliśmy i przewertowaliśmy chyba wszystko, co kiedykolwiek zostało napisane na temat walk o ostatnią stolicę Inków – Vilcabambę – by przy tej okazji tropić każdy, najmniejszy nawet cień Machu Pucara – dzisiejszej Urpipaty? Co z tego, jeśli to była tylko sucha, zimna teoria, podczas gdy teraz czekała nas praktyka – i to najpraktyczniejsza z możliwych: praktyka szukania po omacku, kierowania się poszlakami, przedzierania się przez gęstwinę, walki z insektami, pokonywania własnej słabości i próbowania przebicia się wzrokiem przez nieprzeniknioną gęstwinę...
Co gorsza – od razu, niejako na dzień dobry, na nasze rozgorączkowane głowy zostało wylane wiadro zimnej wody. Bo w drodze do Urpipaty spotkaliśmy Jose Gavilana – człowieka, który zgodnie z naszym misternym, cały rok układanym planem, miał być naszym przewodnikiem po górach wznoszących się ponad ruinami dwóch inkaskich chat otoczonych murem. To z nim, przed naszym powrotem w te strony, na współpracę umawiał się prowadzący naszą karawanę najpierw do Puncuyoc, a teraz do serca dawnego Państwa Vilcabamby, niezawodny Juvenal Cobos – niekoronowany król tych terenów. A tymczasem ów Gavilan, jakby chcąc przezornie zniknąć z interesującej nas okolicy, przed naszym pojawieniem się w Urpipacie, wędrował teraz dokładnie tam, skąd my przybywaliśmy...
Tłumaczył się, że ma coś bardzo, ale to bardzo pilnego do załatwienia w lokalnym centrum administracyjnym w Pampaconas i w żaden sposób nie udało nam się go przekonać do zawrócenia z drogi. A wiedzieliśmy, że jego nieobecność w Urpipacie szanse powodzenia naszego przedsięwzięcia z góry znacznie ogranicza. Bez lokalnego przewodnika poszukiwania mogły trwać bez końca i... do niczego nie doprowadzić! Korzystanie z pomocy miejscowych znawców terenu to żaden dyshonor; raczej norma, aksjomat. Czynili tak wszyscy poważni badacze, którzy czegoś dokonali – od wspomnianego już Hirama Binghama (tego od Machu Picchu), po odkrywcę Vilcabamby – Gene Savoya.
– Dlaczego ów campesino*** nagle zmienił plany i zrezygnował z perspektywy sowitej zapłaty? – nie do końca rozumiejąc, co się stało, wypytywał mnie Arkadiusz Paul, który w tym roku dołączył do naszej wyprawy.
– Zapłata to nie wszystko – starałem się tłumaczyć. – Miejscowi są bardzo zabobonni. Boją się szukania nieznanych ruin w selwie. Nawet jak wiedzą, gdzie takie pozostałości dawnych budowli się znajdują, tam nie chodzą, bo wierzą, że w tych miejscach zamieszkują złe duchy.

7.
My w złe duchy oczywiście nie wierzyliśmy – co najwyżej w dobre. Dlatego mimo dezercji Gavilana – pod żadnym pozorem – nie zamierzaliśmy rezygnować. Pokonując ostatnią stromiznę przed Urpipatą, przypomniałem sobie pouczającą historyjkę o żabie, która niespodziewanie wpadła do wiadra pełnego mleka. Żeby przetrwać i nie utonąć, zaczęła gwałtownie poruszać kończynami: nie dość że w mleku poczęła pływać, to po pewnym czasie, na dnie wiadra, zaczęły gromadzić się grudki masła. Skutek? Po chwili – „suchą stopą” mogła stanąć na dnie naczynia...
Wiedziałem, że właśnie w ten sposób my powinniśmy postępować. Winniśmy poruszać się małymi krokami, ale wytrwale i systematycznie. Jeśli cel istniał, to powinno to nas do niego doprowadzić.
Co do tego, że ruiny gdzieś tu były, nie mieliśmy żadnych wątpliwości. Pytanie tylko: gdzie?

Już wkrótce dokończenie: Tajemnica zaginionej frtecy

* Asi es, senor (hiszp.) – Tak właśnie jest, proszę pana.
** O wyprawie Vilcabamba–Vilcabamba pisałem na łamach naszego miesięcznika w marcu, kwietniu i maju.
*** Campesino (hiszp.) – chłop, wieśniak.
Pierwsi Polacy w PuncuyocPeru
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków