Długo musiałem tłumaczyć, że nie mam zamiaru pić krwi


Z Romanem Warszewskim, dziennikarzem, redaktorem naczelnym miesięcznika „Żyj Długo”, podróżnikiem i autorem kilkunastu książek poświęconych Peru, rozmawia Dorota Abramowicz

Z jednej strony Mario Vargas Llosa, noblista, obywatel świata, z drugiej - żyjący jak przed tysiącem lat Indianin, wierzący, że biały człowiek wysysa krew. Jeden i drugi jest Peruwiańczykiem. Co to za kraj, w którym żyją tak różniący się od siebie ludzie?
Kraj dziwny i fascynujący, który ma wszystko - niesamowitą przyrodę, wspaniałą kulturę i fascynującą historię. Można go poznawać bez końca. Byłem tam już dwadzieścia razy i pewnie pojadę jeszcze niejeden raz. Często powtarzam, że nie ma jednego Peru. Są trzy autonomiczne regiony: ucywilizowane wybrzeże, ze stolicą Limą, uniwersytetami, placówkami naukowymi, góry, gdzie zachowało się wiele zabytków inkaskich i dżungla,
czyli selwa - wielki las. Nie ma tam dróg, a jedynym szlakiem komunikacyjnym bywa rzeka.
W dżungli żyją plemiona, które nierzadko nigdy nie spotkały białego człowieka i nie wyszły z epoki kamienia łupanego.

Twoja żona, Luz, przed przyjazdem do Polski, pracowała w Limie, w ministerstwie finansów. Czy chociaż raz odwiedziła selwę, czy poznała swoich rodaków z wschodniej części kraju?
Nigdy tam nie była, zresztą jak znakomita większość mieszkańców wybrzeża - Kreoli, czyli ludności pochodzenia hiszpańskiego, Metysów, a ostatnio także coraz częściej osiedlających się w Peru Chińczyków i Japończyków. Nie ma wśród nich zbyt wielu Indian. Wybrzeże od dżungli oddzielają wysokie Andy, podróż lądem jest bardzo uciążliwa - często trwa kilka dni. Można lecieć samolotem, ale to dość duży wydatek. Zresztą jest to nie tylko problem komunikacyjny. Mówię o problemie niedopasowania poszczególnych części tego samego państwa, o przepaści miedzy ludźmi. Żyją oni w innych światach, nie ma między nimi porozumienia. Trudno im nawet ze sobą porozmawiać. Biali mówią po hiszpańsku. Językiem ojczystym Indian z gór jest keczua, a hiszpański znają słabiej. Ci z dżungli posługują się swoimi narzeczami, rzadziej keczua, a jeszcze rzadziej hiszpańskim. Dla Indian,
mieszkających w trudnodostępnych górach biały z wybrzeża jest człowiekiem zupełnie obcym. Tym bardziej obcy jest on dla Indianina z selwy.

Obcy niekoniecznie musi oznaczać wroga, którego należy zabić....
Niestety, często tak jest. Słowo "biały" i "demon" w wielu indiańskich narzeczach brzmią tak samo. Obcość rodzi uprzedzenia i przesądy, które mają swe uzasadnienie także w historii. Opowieści o krzywdzie doznanej od białych są od kilkuset lat przekazywane z pokolenia na pokolenie. Dlatego często można mówić o nieufności, wrogości, a nawet nienawiści między Indianami a białymi.

Musiała to być wielka krzywda, skoro pozostała w pamięci ludzi...
Indianie od czasów konkwisty byli zmuszani do niewolniczej lub w najlepszym razie półniewolniczej pracy. Mordowano ich, ginęli z przepracowania lub od przywleczonych z Europy chorób, na które nie byli odporni. Kiedy umierają całe plemiona, kiedy wyludnia się kraj, trudno by takiej traumie nie towarzyszyło narodzenie się mitów i przesądów związanych z najeźdźcą. Człowieka białego wielu prymitywnych Indian określa jako "pishaku". To taki
stwór, podstępny i przebiegły, z niebieskimi oczami i brodą (przypominający hiszpańskich konkwistadorów), który przychodzi nocą do śpiącej ofiary i wysysa z niej tłuszcz. Kilka dni później ofiara umiera.

Wzięli cię kiedyś za "pishaku"?
Za jego nieco mniej groźnego odpowiednika "chupacabra", który wysysa krew z żył lam i owiec. Kiedy przed czterema laty prowadziłem ekspedycję do położonych wysoko w Andach wiosek ginącego plemienia Q'ero (ludzie tego plemienia dożywają nawet 115 i więcej lat) długo musieliśmy tłumaczyć, że - choć wyglądamy dokładnie jak ich
wyobrażenie "chupacababras" - nie mamy zamiaru pić krwi. Negocjacje przed wejściem do każdej wioski wyglądały podobnie. Godzinami trwały rozmowy w języku keczua ze starszyzną, w końcu wyciągaliśmy prezenty (najbardziej cenione były liście koki, ale nie pogardzano również żywnością i solą), by wreszcie zdobyć pozwolenie na wejście na ich teren.

I wejście na ten teren bez pozwolenia może być ukarane śmiercią?
Były takie przypadki.

Przed jedenastoma laty byłeś w okolicach Atalaya, poznałeś Indian z plemienia Ashaninka, tego samego, z którego pochodzą zabójcy Celiny Mróz i Jarosława Frąckiewicza. Odczuwałeś wrogość?
Wiedziałem, że to jeden z najniebezpieczniejszych rejonów Peru, więc dokładnie przygotowałem się wraz z przewodnikiem, Abelem Munizem, do tej podróży. Abel, uczestnicząc w pracach archeologicznych w dżungli, miał wcześniejszy kontakt z tym plemieniem. Wytłumaczył nam kilka podstawowych prawd. Pierwsza z nich brzmiała -
wchodząc na ich ziemię, musimy mieć na to zgodę plemienia. Przekroczenie granic wioski będzie traktowane jako wtargnięcie. Nawet, jeśli nikogo nie widzimy, powinniśmy poczekać w pewnym oddaleniu. Oczywiście trzeba przygotować prezenty. Musimy też wiedzieć, że najbardziej niebezpieczni są Indianie, żyjący wzdłuż rzek, którzy zetknęli się już z cywilizacją i zostali przez nią zepsuci. Zawieszeni między epoką kamienia łupanego a XXI
wiekiem mają zamęt w głowach. Jeśli do tego dodamy skutki działania alkoholu i wieloletniego żucia liści koki, to robi się z tego bardzo niebezpieczna mieszanka, która może doprowadzić do zabicia drugiego człowieka. Zresztą życie tam jest niewiele warte.

Czy zabójcy ponoszą odpowiedzialność?
Różnie z tym bywa. Zdarza się, że trudno znaleźć konkretnego zabójcę. Kto zabił? - pyta policja. Cała wioska - pada odpowiedź. Podobny przypadek opisałem w książce "Pokażcie mi brzuch terrorystki". Tak zabito ośmiu peruwiańskich dziennikarzy, którzy w styczniu 1983 r. odwiedzili małą wioskę w Andach. I nikt nie poniósł za tamten mord odpowiedzialności. Trudno wyegzekwować karę w przypadku prymitywnych społeczności, którym dano swoistą autonomię. Państwo nie chce ingerować, zresztą taka egzekucja często bywa niemożliwa. Sprawcy uciekają w głąb dżungli, gdzie nikt ich nie znajdzie.

A jednak peruwiańskiej policji udało się zatrzymać zabójców gdańskich podróżników...
Tylko dlatego, ze sprawa stała się głośna, ma zasięg międzynarodowy. A Peru bardzo zależy na dobrej opinii, jako kraju, w którym gość z zagranicy może czuć się bezpiecznie. Całe państwo świętuje w tej chwili setną rocznicę odkrycia inkaskiego miasta Machu Picchu i liczy na napływ turystów, zwłaszcza amerykańskich. Informacja o zamordowaniu Polaków psuje ten obraz, więc trzeba jak najszybciej rozwiązać problem i aresztować zabójców.

Zabójcy zostali już schwytani, co oznacza, że administracja państwowa w jakimś stopniu
ingeruje w życie selwy...

Nadal jednak jest to ingerencja bardzo ograniczona. Nie zapominajmy, że mamy do czynienia z krajem pięć razy większym od Polski, w którym na kilometrze kwadratowym żyje ok. 30 mieszkańców. W większości na wybrzeżu. Nie ma też roku, by nie odkryto w dżungli jakiegoś nieznanego plemienia. Częściej takie odkrycia zdarzają się w Brazylii, ale i na terenie należącym do Peru można znaleźć Indian, którzy nigdy wcześniej nie widzieli białego człowieka.

Jak reagują na takie spotkania?
Odkrycia przeważnie dokonuje się z pokładu samolotu i do spotkań nie dochodzi. Na szczęście dla Indian. Są nieodporni na przenoszone przez nas zarazki, kontakt z nami mógłby doprowadzić do wyginięcia całego plemienia.

Zostają więc w swoistym rezerwacie, z dala od cywilizacji XXI wieku?
To nie jest rezerwat, to jest ich ziemia.
wywiady
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków