Imperium kontratakuje – Cuzco 1536 - 1537


Z dzisiejszej perspektywy podbój obu Ameryk przez Europejczyków wydaje się czymś nieuchronnym. Był jednak moment w którym losy hiszpańskiej konkwisty wisiały na włosku, a Indianie byli o krok od wyparcia najeźdźców ze swojego kontynentu. To, że tak się nie stało, nie jest bynajmniej wynikiem boskiego cudu (jak przedstawiali to hiszpańscy kronikarze), a jedynie efektem kilku pechowych dla Indian zbiegów okoliczności.

„Cuzco 1536 – 1537” to kolejna z książek Romana Warszewskiego - znakomitego pisarza, dziennikarza, a także podróżnika i prawdziwego znawcy Ameryki Południowej i jej mieszkańców. Warto przypomnieć, że w 2011 roku w tej samej serii „historyczne bitwy” wydawnictwa Bellona opublikował on książkę „Vilcabamba 1572” poświęconą obronie ostatniej inkaskiej enklawy – ukrytego głęboko w dżungli królestwa Vilcabamby.

Tym razem Warszewski skupia się na innym – prawdopodobnie najważniejszym momencie konkwisty, czyli na inkaskim oblężeniu zajętego przez garstkę Hiszpanów Cuzco. Gdyby Indianom udało się odbić swoją stolicę, to prawdopodobnie – idąc za ciosem – wyparliby najeźdźców również z pozostałych ziem. A wówczas historia Ameryki Południowej, a nawet historia świata, mogłaby potoczyć się w zupełnie innym kierunku.

Zanim jednak dojdziemy do tego rozstrzygającego starcia, warto bliżej przedstawić uczestników i głównych bohaterów opisywanych wydarzeń. Z jednej strony mamy więc niewielką grupę żądnych sławy i bogactwa śmiałków pod przewodnictwem Francisca Pizarra – nieślubnego syna hiszpańskiego szlachcica i zwykłej wieśniaczki, który młodość spędził pasając świnie, nie miał żadnego wykształcenia i prawdopodobnie do końca życia pozostał analfabetą. Braki w edukacji Pizzaro nadrabiał jednak doświadczeniem: już w 1502 roku wyruszył za ocean by brać udział w podbojach Nowego Świata. Był jednym z pierwszych Europejczyków, którzy przekroczyli Przesmyk Panamski i ujrzeli Ocean Spokojny. Kiedy dwadzieścia lat później usłyszał od Indian o Virú - krainie pełnej złota, nie wahał się zbyt długo. By ją odnaleźć zorganizował wyprawę, na czele której stanęli u jego boku ksiądz Hernando de Luque i doświadczony żołnierz Diego de Almagro.

Warto podkreślić, że choć ekspedycja zyskała poparcie hiszpańskiego monarchy Karola I, to była przedsięwzięciem czysto biznesowym. Aby wziąć w niej udział wielu uczestników zainwestowało cały posiadany majątek, wielu też zaciągnęło wysokie pożyczki na poczet przyszłych zdobyczy. W sumie na udział w konkwiście zdecydowało się 180 ludzi.

Przeciw komu stawała ta garstka śmiałków? Imperium Inków, przez swych mieszkańców zwane Tawantinsuyu, na początku XVI wieku obejmowało prawie całe wybrzeże Pacyfiku wzdłuż Andów, a także tereny Peru i Boliwii w głębi kontynentu. Zamieszkiwało je w sumie ok. 12 milionów tubylców – poza Inkami również liczne plemiona przez nich podbite. Kraina osiągnęła właśnie szczyt swojego rozwoju i świetności. Indiańskie miasta, choć zbudowane inaczej niż europejskie, w niczym nie ustępowały miastom Starego Świata. A już prawdziwą perłą była inkaska stolica, czyli położone wysoko w górach Cuzco, które wielkością, rozmachem i architektonicznym zaawansowaniem znacznie przewyższało większość miast europejskich (dla porównania – w Cuzco mieszkało w owym czasie ponad sto tysiecy mieszkańców, zaś w Madrycie – zaledwie osiem tysięcy!).

Jakim cudem stu osiemdziesięciu ludziom udało się pokonać tak wielkie imperium? Historycy przywołują kilka powodów. Jednym z nich jest tocząca się wśród Indian wojna domowa, pomiędzy zwolennikami inkaskiego wodza Atahuallpy i rywalizującego z nim o tron brata – Huascara. Innym, nie mniej ważnym, jest poprzedzająca nadejście Europejczyków „broń biologiczna”, czyli przywleczone na nowy kontynent europejskie choroby, które rozprzestrzeniały się znacznie szybciej niż najeźdźcy i skutecznie dziesiątkowały nieodpornych na nie Indian.

Można więc powiedzieć, że konkwistadorzy zorganizowali swoją wyprawę w idealnym momencie. To pierwszy z wspominanych powyżej „szczęśliwych zbiegów okoliczności”. Kiedy w 1532 roku Hiszpanie dotarli do wybrzeży dzisiejszego Ekwadoru – zastali tam wyludnione osady i pomimo pewnego oporu Indian nie mieli problemu z posuwaniem się w głąb tej nieznanej sobie krainy. W dodatku wiele podbitych plemion uznało pojawienie się Hiszpanów za szansę wyzwolenia spod jarzma Inków. Indianie pomagali więc najeźdźcom, zamiast z nimi walczyć. Tylko dzięki temu niewielka liczebnie grupa Pizarra zdołała przetrwać i osiągnąć takie sukcesy.

Po kilku miesiącach ekspedycja dotarła do miasta Cajamarka. Tu po raz pierwszy tajemniczy „brodaci przybysze zza wielkiej wody” z całą bezwzględnością okazali swe prawdziwe oblicze: Pizzaro i jego ludzie postąpili dokładnie tak, jak wcześniej Hernan Cortez w Meksyku: pojmali, uwięzili, a następnie zgładzili Atahuallpę. A ponieważ stało się to tuż po tym, jak on sam schwytał i zabił Huascara, wyeliminowani zostali obaj najwięksi inkascy przywódcy. Konkwistadorzy nie zwlekając ruszyli ku stolicy, by wraz z jej zdobyciem przejąć władzę nad całym imperium. Co istotne – wspierał ich i praktycznie wprowadził do Cuzco Manco Inka – krewniak Huascara, który liczył, że z pomocą Hiszpanów zasiądzie na królewskim tronie.

Sęk w tym, że nowy sojusz nie potrwał zbyt długo. Hiszpanie żądni byli przede wszystkim łupów. Gdy już ogołocili ze złota i srebra inkaską stolicę, zaczęli domagać się od Inki kolejnych „darowizn”. I to nie tylko w cennych kruszcach. Odebrali mu kilka żon, a jego samego wielokrotnie poniżali, a nawet więzili. Upokorzony Manco Inka w kwietniu 1536 roku od pretekstem religijnych obrzędów wymknął się z własnej stolicy, by stanąć na czele powstania skierowanego przeciw konkwistadorom. Wkrótce miał zamiar powrócić do miasta – ale na czele indiańskiej armii, której niezliczone oddziały już czekały w gotowości.

Armia, która zebrała się wokół Cuzco na wezwanie swego władcy liczyła najprawdopodobniej 100 – 200 tys. wojowników. Wobec niespełna dwustu Hiszpanów stacjonujących w stolicy, była to przytłaczająca przewaga. Indianie okrążyli miasto i wielokrotnie ponawiali ataki, a miotane przez nich rozżarzone kamienie wznieciły liczne pożary. Co gorsza Inkowie odcięli też wszystkie drogi prowadzące na wybrzeże, skąd Hiszpanie mogliby oczekiwać posiłków. Konkwistadorom udało się co prawda wysłać wezwanie o pomoc, ale wszystkie kolejne ekspedycje ratunkowe zmierzające w kierunku Cuzco kończyły tak samo: wpadając w pułapki zastawione przez Indian na wąskich, górskich szlakach, czyli tam, gdzie główna atuty Hiszpanów, czyli zbroje, broń palna i konie, stawały się bezużyteczne wobec zrzucanych z góry wprost na kolumnę wojska olbrzymich skał.

Sytuacja Hiszpanów stacjonujących w Cuzco zdawała się więc zupełnie beznadziejna. Większość z nich była ranna, brakowało żywności, zaś całe miasto płonęło. Mimo, iż oznaczałoby to całkowitą porażkę, a także zapewne śmierć, konkwistadorzy bardzo poważnie rozważali opuszczenie miasta i próbę przebicia się w kierunku wybrzeża. I wtedy znów bieg wydarzeń odwrócił niezwykły przypadek: Indianie zrzucali na miasto nie tylko płonące pociski, ale również głowy Hiszpanów – uczestników ekspedycji ratunkowych. Miała to być „broń psychologiczna” osłabiająca morale obrońców. Niestety - wraz ze szczątkami przerzucili również do miasta podartą korespondencję, której treści i znaczenia nie znali. I to właśnie z tych listów konkwistadorzy dowiedzieli się, że wciąż jeszcze mogą mieć nadzieję na odsiecz. W efekcie zamiast uciekać z miasta przystąpili do szaleńczego ataku - udało im się przebić przez szeregi atakujących Indian i dotrzeć do górującej nad miastem fortecy Sacsayhuaman, skąd wcześniej Inkowie bombardowali Cuzco. Tam, zabarykadowawszy się za grubymi murami fortecy, z powodzeniem odpierali kolejne ataki, aż do czasu nadejścia odsieczy (choć w tym przypadku trudno użyć określenia „wyczekiwana” – do miasta dotarła bowiem armia dowodzona przez Diega de Almagro, który już wcześniej posprzeczał się z Pizarrem i jego krewniakami o to, kto ma większe prawa do inkaskiej stolicy, i który de facto wykorzystał sytuację, by przejąć kontrolę nad miastem).

Niezależnie od wewnętrznych waśni hiszpańskie siły w Cuzco znacznie wzrosły. A skoro Indianom nie udało się pokonać garstki, pokonanie całej armii konkwistadorów było tym bardziej wątpliwe. Inkowie odstąpili od oblężenia, a ich armia zaskoczona porażką i zrezygnowana zaczęła się powoli rozpadać. Wojownicy nie potrafili pojąć jakim cudem przegrali bitwę, która praktycznie była już wygrana.

Także Manco Inka w obliczu porażki wycofał się poza łańcuch Andów, na północny wschód, w dolinę rzeki Vilcabamby, w rejon dżungli i w 1539 roku założył tam Vilcabambę – nową stolicę swojego mocno kurczącego się królestwa. Zginął niewiele później – w 1542 roku. Zamordowali go Hiszpanie, których wcześniej przyjął pod swój dach. Natomiast Vilcabamba przetrwała do 1572 roku, kiedy hiszpańskie wojska uderzyły na królestwo z trzech stron jednocześnie i zdławiły rebelię do końca mordując większość obrońców, w tym także ostatniego władcę Inków - Tupaca Amaru.

Pozornie wydawać by się mogło, że bitwa o Cuzco jest tylko drobnym, niewiele znaczącym epizodem, który rozegrał się gdzieś na krańcu świata. Ale czy tak jest istotnie? W ostatniej części swojej książki Roman Warszewski stawia pytanie: co stałoby się, gdyby Hiszpanom nie udało się utrzymać Cuzco? I choć to tylko teoretyczne rozważania, odpowiedź jest naprawdę szokująca. Podbudowani zwycięstwem Indianie zapewne ruszyliby na wybrzeże, by – dosłownie i w przenośni – zepchnąć najeźdźców z powrotem do oceanu. Zwycięstwo przyniosłoby Inkom nie tylko wiedzę i doświadczenie, ale również spore zapasy europejskiej broni, oraz konie. Opanowanie europejskich technik walki z pomocą schwytanych więźniów nie powinno im sprawić większych kłopotów. A to oznacza, że kolejne próby podboju trafiłyby już na znacznie silniejszy opór ze strony Indian. Czy którekolwiek z europejskich państw zdecydowałoby się na ryzyko tak wielkiego rozlewu krwi? Raczej nie. Zamiast podbojów, doszłoby więc raczej do powolnej wymiany kulturowej między Starym i Nowym Światem.

Jeśli jednak Hiszpanie zamiast interesować się Ameryką Południową, przerzuciliby swą kolonialną uwagę na Amerykę Północną, być może nie oddaliby Stanom Zjednoczonym Kalifornii. A to już oznacza zupełnie inny rozkład sił i wpływów, niż ten który znamy z lekcji geografii.

Michał Piotrowski

Roman Warszewski, Cuzco 1536-1537, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2013
recenzjeCuzco 1536-1537Michał Piotrowski
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków