Ewa Opiela o „Boliwii 1966-1967”. Podróż bez powrotu Ernesta Che Guevary
Fot. Paulina Zaremba
Książka Romana Warszewskiego „Boliwia 1966-1967”, która ukazała się w serii Historyczne Bitwy (Bellona), przynosi do bólu precyzyjną wiwisekcję walk, jakie w połowie lat 60.-tych, na pograniczu Argentyny i Boliwii, wraz z garstką partyzantów, toczył legendarny Ernesto Che Guevara.
O Che – idolu lewicy i młodzieży na całym świecie (vide nadal bardzo modne T-shirty z podobizną Guevary wykonane wg kultowego zdjęcia Alberta Kordy) napisano bardzo wiele. Przeważają biografie o rozmiarze cegły, w których postać głównego bohatera rozmywa się i ginie w natłoku detali. Warszewski wybrał inne rozwiązanie. Skoncentrował się na jednym, kilkumiesięcznym epizodzie – na kampanii boliwijskiej Che, w której jak w kropli wody odbija się cały wszechświat politycznej myśli dekady niezapomnianych lat 60.-tych: czasu, gdy człowiek szykował się do lotu na Księżyc; gdy dzień i noc grali „Stonesi”, a na uniwersyteckich kampusach rządziły „Dzieci-Kwiaty”; gdy dosłownie z niczego powstawała stolica Brazylii – Brasilia i gdy powszechnie wydawało się, że dosłownie wszystko (lub prawie wszystko) jest możliwe.
Che Guevara też tak uważał i dlatego można uznać go za najbardziej doskonałą inkarnację ducha tamtej epoki. Mało tego, że tak myślał; tę myśl konsekwentnie przekuwał w czyn. W czyn polityczny, w czyn zbrojny. Bo jak nikt inny, był przekonany o tym, że gdy czegoś nie można zrobić po dobroci, trzeba dokonać tego siłą.
Książka „Boliwia 1966-1967” opowiada o tym, jak błędne było (i jest) to mniemanie. Udowadnia, że – wbrew poglądom Che – przemoc nie może być uznana za panaceum. Kto mieczem walczy, od miecza ginie. Kto wkracza na ścieżkę przemocy, nieuchronnie rozkręca jej spiralę i, koniec końców, traci nad nią kontrolę. W przypadku Guevary, w Boliwii, obie te prawdy potwierdziły się w stu, a nawet dwustu procentach.
Bo podróż jaką na przełomie lat 1966-67 Che Guevara odbył do Boliwii, była jego ostatnią pregerynacją z bronią w ręku. Che – w ostatniej fazie walk w Boliwii tropiony przez tysiące żołnierzy – wpada tam w ręce osaczających go boliwijskich „rangers” i bez sądu zostaje rozstrzelany. Wraz z sobą, w otchłań śmierci, wciąga zarówno swych najwierniejszych towarzyszy, jak i tych, którzy - na ostatniej prostej – czy to za pieniądze, czy to ze strachu, podstępnie go zdradzili.
To swoisty chichot historii. Tej konkretnej historii, jak i historii w ogóle. Ów chichot jest zresztą na kartach „Boliwii 1966-1967” obecny nieustannie. Zarówno wtedy, jak Warszewski opisuje zawiłe stosunki, jakie Guevarę wiązały z Fidelem Castro, jak i wtedy, gdy wprowadza nas w kulisy bezprecedensowej zmowy KGB i CIA, w myśl której Che Guevary za wszelką cenę należało się pozbyć.
Właściwie dlaczego Guevara wszystkim możnym tego świata przeszkadzał?
Na to pytanie w „Boliwii 1966-1967” także znajdujemy odpowiedź. Brzmi ona następująco: Kubańczykom Che komplikował stosunki z ZSRR (bez którego, po kryzysie rakietowym, Hawana po prostu nie mogła egzystować). Rosjanom przeszkadzał dlatego, że piętnował reformy Chruszczowa (a wychwalał Chiny Mao Tse Tunga i rewolucję kulturalną). Amerykanom natomiast stale deptał po odciskach, bo wzywał do rozpalenia na świecie „dwóch, trzech nowych Wietnamów” (jakby jednego, dymiącego napalmem Wietnamu było za mało). Z kolei latynoamerykańscy komuniści opędzali się od niego, jak od nastrętnej muchy, bo zalecał im chwycenie za broń i udanie się na front, a nie wdawanie się w niekończące się polityczne dysputy w zaciszu gabinetów, realizowane za wcale nie tak małe pieniądze otrzymywane potajemnie z Moskwy...
Czyż kogoś takiego można było w nieskończoność tolerować?
Czyż można było go tolerować w świecie, pod którego powierzchnią nieustannie buzował wielki, atomowy kocioł rakietowego wyścigu zbrojeń?
Odpowiedź na te pytania przynosi skala środków zaangażowanych w unicewienie poczynań Guevary w Boliwii – miejscu, które zgodnie z założeniami teorii rewolucji Che miało zostać przekształcone w „foco guerillero”: w promnieniujące na cały kontynent ognisko rewolucji. Podczas gdy Che uważał, że w Boliwii uda się powtorzyć to, co w w drugiej połowie lat 50.-tych powiodło się na Kubie, daleko za jego plecami zapadły decyzje, iż na coś takiego, pod żadnym pozorem, nie można pozwolić...
Wiara Che w sukces boliwijskiej paryzanckiej insurekcji pod jego własnym dowództwem, wydaje się tym dziwniejsz, że na rok przed jej rozpoczęciem, z podobnego przedsięwzięcia, w popłochu, wraz z innym kubańskim oddziałem Guevara ewakuował się z Afryki, Konga. Autor nie bez kozery akcję kongijską z roku 1965 porównuje z kampanią boliwijską z przełomu lat 1966-67. Z jednej strony klęska tej pierwszej powinna zniechęcić Che od podejmowania podobnych akcji w przyszłości; z drugiej – Che z Konga, w zasadzie, nie miał prawa ujść z życiem. Dlaczego uszedł? Odsyłam do książki.
Jest jeszcze innym związek między kongijskim i boliwijskim epizodem z życia Che Guevary, o którym Warszewski wspomina jako pierwszy. Jest nim AIDS. Autor „Boliwii 1966-1967” twierdzi bowiem, iż Guevara i jego ludzie, w połowie lat 60.-tych jako pierwsi na zachodnią półkulę, z Konga, z Afryki, przywlekli AIDS! Wtedy, gdy jeszcze nikt o chorobie tej nie słyszał - gdy nikt nie miał jeszcze pojęcia o jej istnieniu! Zdaniem Warszewskiego, wskazują na to okoliczności śmierci wielu kubańskich towarzyszy broni Che, którzy wraz z nim przebywali nad jeziorem Tanganika, jak również to, w jakim stopniu on sam był osłabiony w schyłkowej fazie boliwijskiej kampanii. – Czy w Boliwii Guevara był chory na AIDS? – to pytanie w finale książki zawisa bez ostatecznego werdyktu, a strona internetowa autora (post „Największa tajemnica Ernesta Che Guevary) podpowiada, że za jakiś czas możemy spodziewać się osobnej publikacji na ten temat.
A więc znów chichot – ów chichot historii, o którym już wspominałam. Bo przecież, jako młodzian i początkujący adept zawodu lekarza, Guevara zamierzał nieśc pomoc tredowatym i pracować w leprozorium! Czyż, zamiast tego, po latach, miałby okazać się pierwszym transoceanicznym przęsłem, po którym AIDS, z Afryki, rozbiegło się po wszystkich kontynentach?
Walorem „Boliwi 1966-1967” jest to, iż skomplikowane dzieje Che układa i w sekwencję kolejno następujących po sobie podróży (podróż do Boliwii to podróż ostatnia, podróż bez powrotu), jak również fakt, iż w momencie gdy Che ginie, książka jeszcze się nie kończy. Gdy przebrzmi już echo ostatniej karabinowej salwy w La Higuerze (miejscu śmierci Guevary), Warszewski dokładnie opowiada o tym, w jaki sposób z boliwijskiej matnii udaje się wydostać najpierw sześciu, a ostatecznie pięciu niedobitkom z jego oddziału. Następnie, aż po czasy zapatystowkiej rewolty „subcomandante” Marcosa w meksykańskim Chiapas, kreśli dalsze zawiłe meandry guevaryzmu, i pokazuje jak rewolucja, w czasach postmoderny, przeradza się w postrewolucję.
Ewa Opiela
Roman Warszewski, „Boliwia 1966-1967”, seria Historyczne Bitwy, DW Bellona,
Warszawa 2012, ss. 320
Historyczne BitwyChe GuevaraBoliwia 1966-1967recenzje