Noblista z kraju vilcacory


Tegoroczną (2010) literacką Nagrodę Nobla przyznano Peruwiańczykowi – Mario Vargasowi Llosie. To pisarz, którego twórczość – jak rzadko które książki – wyrasta z peruwiańskich realiów: wysokich gór, przepastnej dżungli, bezwodnych, nadbrzeżnych pustyń. W roku 1990 Vargas Llosa kandydował nawet na urząd prezydenta Peru, przegrywając w drugiej turze z populistą – Alberto Fujimorim.

Poniższy fragment rozmowy z tegorocznym literackim noblistą pochodzi z mojej książki „Skrzydła diabła, rogi anioła”, będącej wywiadem-rzeką z MVLl.

– Nie żałuje Pan, że w 1990 roku zdecydował się Pan kandydować na urząd prezydenta Peru?

– Nie, nie żałuję, bo było to niepowtarzalne doświadczenie. Rzadko komu coś takiego jest dane. Z drugiej strony – patrząc z perspektywy czasu – wielce jestem rad, iż wybory przegrałem i że prezydentem jednak nie zostałem.

– Dlaczego?

– Bo dzięki tej przegranej wygrała literatura, która w moim życiu jest najważniejsza!

– Dlaczego więc w ogóle stawał Pan do owego prezydenckiego wyścigu? Nie był to chyba najszczęśliwszy pomysł?

– Od początku byłem o tym przekonany i głośno powtarzałem to moim przyjaciołom. Ale zadziałała presja zdarzeń – logika tego, w czym brałem udział, zanim zgłosiłem swoją kandydaturę.

Niedługo po tym, jak upadł nasz protest przeciwko nacjonalizacji banków, miały odbyć się wybory prezydenckie, w których Alan Garcia – urzędujący wówczas prezydent – za wszelką cenę pragnął doprowadzić do swej reelekcji. Było logiczne, że – jako lider ruchu, który niedawno tak zdecydowanie go krytykował – zechcę temu zapobiec. Setki tysięcy osób w Peru było wówczas przekonanych, że jedyną metodą, by do tego nie dopuścić, może być zgłoszenie przeze mnie chęci ubiegania się o prezydenturę.

– Pan też był tego zdania?

– Mimo że pomysł objęcia tego urzędu od samego początku wydawał mi się groteskowy, wtedy rzeczywiście można było odnieść wrażenie, iż jest to jedna z nielicznych rzeczy, jakie mogą powstrzymać Alana Garcię: człowieka, którego w Peru nazywano wówczas „Caballo Loco”, czyli „Szalonym Koniem”. Przypomnijmy, do czego doprowadziły jego rządy – pod koniec lat 80. inflacja w Peru wynosiła kilka tysięcy procent rocznie! Ten proces należało za wszelką cenę zahamować! Tak dalej być po prostu nie mogło! Poza tym kraj zaniechał wtedy spłacania swego zagranicznego zadłużenia i zerwał kontakty z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Peru w przyspieszonym tempie stawało się pariasem, nie mającym wstępu na światowe salony.

– Kto najbardziej popychał Pana ku prezydenturze?

– Moja rodzina była temu absolutnie przeciwna. Alvaro i Morgana – moje dzieci – wręcz obawiały się o moje życie. Proszę sobie wyobrazić, że największym zwolennikiem pomysłu, bym zamieszkał w Pałacu Prezydenckim, był Fernando de Szyszlo – najwybitniejszy współczesny malarz peruwiański: potomek Witolda Szyszły, emigranta z Polski!

– Nie ma Pan teraz o to do niego trochę żalu?

– Nie, ani trochę, choć to, co wtedy się działo, oceniam teraz jako ciężki wypadek przy pracy. Wtedy jednak wszyscy byliśmy lekko zaczadzeni i zaskoczeni rozwojem wypadków – działaliśmy jak w amoku.

– I został Pan ograny!

– Tak, nie mam dobrej ręki do polityki; teraz wiem to ponad wszelką wątpliwość; wówczas jednak nie było to jeszcze dla mnie tak oczywiste. I marnym pocieszeniem mogło być to, że nie ograł mnie mój dotychczasowy przeciwnik „Szalony Koń” vel Alan Garcia, lecz Alberto Fujimori: „El Chino”, czyli Chińczyk, agronom i człowiek znikąd, który dzięki populistycznym hasłom porwał za sobą biedotę ze slumsów i w drugiej turze wyborów zyskał przewagę.

– Można powiedzieć, że Fujimori – z pochodzenia Japończyk, był peruwiańskim Stanem Tymińskim.

– Tak, ale wy mieliście szczęście, bo wasz Tymiński nigdy wyborów nie wygrał!

– Co umożliwiło triumf Fujimoriego?

– Przyczyn było wiele. Trudno byłoby je wyliczyć. Ale na pewno zawinił również mój krawat i garnitur (Fujimori wolał indiańskie ponczo). Ale decydująca była wolta Alana Garcii, z którym miałem mocno na pieńku i który za wszelką cenę nie chciał dopuścić do tego, bym to ja zwyciężył. Dzięki temu, że Caballo Loco poparł „Chińczyka”, na tego ostatniego przeszło dziewięć procent głosów komunistów, dla których byłem czarną owcą, abnegatem i zdrajcą. To właśnie głosy tych, którzy nie zapomnieli mojej krytyki Fidela Castro, utorowały Fujimoriemu drogę do władzy.

– Na początku można było mieć jednak nadzieję, że rządy Fujimoriego nie będą aż tak tragiczne, zwłaszcza gdy zaraz po wyborach zapomniał o głoszonym w kampanii populizmie i zaczął realizować skrajnie liberalny program gospodarczy.

– Ja też miałem nadzieję, że właśnie tak będzie: po przegranych wyborach usunąłem się w cień i wyjechałem do Europy z żelaznym – jeśli chodzi o politykę – postanowieniem: „nigdy więcej”. Zatrzasnąłem za sobą drzwi i zamknąłem się w czterech ścianach literatury. Szybko jednak okazało się, że Fujimori jest wielkim nieszczęściem Peru i straszną katastrofą. Po dokonaniu w 1996 roku tzw. „Autogolpe” – zamachu stanu, którym... sam kierował i który na lata sparaliżował pracę kongresu i sądu najwyższego, do spółki z Vladimirem Montesinosem stał się dyktatorem, który przez całą dekadę robił w Peru, co żywnie mu się podoba, a na co nikt – dosłownie! – nie miał najmniejszego wpływu. Prace rozpoczęły doraźne sądy kapturowe, zapełniły się więzienia, znów polała się krew. Płacąc odpowiedni haracz, narkotykowe kartele stały się całkowicie bezkarne, bo znalazły się pod opieką i ochroną armii. Pod pretekstem walki z terroryzmem legalnie wybrany prezydent rozpoczął nigdy oficjalnie niewypowiedzianą wojnę przeciwko własnemu społeczeństwu, a gdy ziemia zaczęła mu pod nogami goreć, spakował państwową kasę, wsiadł do samolotu i...

– ...zwiał do Japonii...

– ...rezygnację z urzędu przesyłając do kraju... faksem!

– To chyba pierwszy taki przypadek w historii!

– Nie było wyjścia. Po raz kolejny musiałem pomyśleć – „coś takiego mogło się zdarzyć tylko w Peru!”.

[...]

– Nie chodziły Panu po głowie zdania, od których zaczyna się „Rozmowa w Katedrze”?

– O tak, i to wielokrotnie. Wiedziałem jednak, że polityka w moim życiu może pojawić się już tylko w jednej postaci...

– Jakiej?

– Jako materia ściśle literacka – materiał do przetworzenia.

– Nie ma pisarzy, którzy tworząc, potrafiliby oderwać się od własnego życia i z niego nie czerpać?

– Myślę, że nie. Bo jeśli nawet mogłoby się wydawać, że kimś takim mógł być Borges, to także i w jego przypadku nie jest to takie pewne, ponieważ wiele jego opowiadań rozgrywa się w bibliotece, a – jak wiadomo – przez większość życia był bibliotekarzem.

– Podobno nawet tak surrealistyczna książka jak „Pantaleon i wizytantki” jest silnie osadzona w realiach, których dane było Panu doświadczyć...

– ...tymczasem wielu historia ta wydaje się wręcz nieprawdopodobna! Czyż nie?

– Właśnie! [...]

– Z materią, jaka składa się na tę powieść, zetknąłem się w 1958 roku, w czasie pierwszej bytności w amazońskiej dżungli. Nie jestem typowym pisarzem selwy, jej piewcą. Zdecydowanie bardziej wolę góry – sierrę i miasta. To teren, na którym czuję się pewniej. Ale była to sprawa, obok której nie mogłem przejść obojętnie. Na dodatek – przekomiczna. Do tamtej pory, w moich książkach, co nieraz mi wypominano, brakowało humoru.

– Jaka to sprawa?

– Otóż wszędzie w dżungli, gdziekolwiek wtedy nie dotarliśmy, miejscowa ludność narzekała na rekrutów, którzy tam stacjonowali, że w czasie przepustek agresywnie zachowywali się w stosunku do kobiet. Poborowi odcięci od swych rodzin, od narzeczonych i kochanek, w wolnych chwilach masowo nachodzili miejscową płeć piękną i swą nachalnością uprzykrzali życie dziewczynom. Dochodziło do przemocy na tle seksualnym, do gwałtów, niekiedy nawet do zabójstw. Hierarchia wojskowa – jak tylko mogła – starała się incydenty te bagatelizować i tuszować. Wypadków tych było jednak tak dużo, iż ekscesy te trudno było utrzymać w tajemnicy. Z czasem raporty na ten temat poczęły docierać do oddalonej o ponad tysiąc kilometrów Limy.

Jakieś sześć lat później ponownie znalazłem się w dżungli. I byłem przekonany, iż znów usłyszę te same opowieści. Wręcz na nie czekałem! Tymczasem cisza. Jak makiem zasiał. Czyżby – zacząłem się zastanawiać – wojskowi potrafili całej sprawie ukręcić łeb?

Zacząłem rozpytywać w wioskach i w garnizonach. Ludzie najpierw niechętnie podejmowali temat, z czasem jednak – po piwie, dwóch – rozsupływały się ich języki. I co się okazało? Moje zdumienie nie miało granic! Otóż wojskowi, chcąc położyć tamę skargom ludności, zaczęli organizować objazdowe konwoje prostytutek, które – zgodnie z odgórnie zaakceptowanym, przyjętym „rozkładem jazdy”, raz, dwa razy w miesiącu, odwiedzały przygraniczne garnizony w dżungli, świadcząc swoje usługi. Żołnierze byli zachwyceni; nie tylko poborowi, ale także ich zwierzchnicy. Bo – jak twierdzili moi rozmówcy – zanim któraś z pań lekkich obyczajów dopuszczona została do poborowych, musiała pomyślnie przejść przez testy w łóżkach oficerów!

– Nie do wiary!

– A jednak! To właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałem: coś takiego może zdarzyć się tylko w Peru. Zaraz potem przyszło mi do głowy, że to znakomity materiał na książkę. Książkę śmieszną i tragiczną zarazem. Alegoryczną. I że to ja muszę ją napisać.

– I tak powstał „Pantaleon i wizytantki”?

– Proszę jednak zauważyć, że wizytantki są dopiero drugim członem tytułu. Najsilniejszy akcent pada na Pantaleona – Pantaleona Pantoję: oficera i intendenta, na którym spoczywał obowiązek zorganizowania tego procederu. Było dla mnie jasne, że właśnie z tej tragikomicznej postaci należy uczynić główną oś książki, jej kręgosłup. Że tylko dzięki temu uda mi się w pełni „wygrać” cały surrealizm sytuacji, bez obsuwania się w pornografię i nadmierną frywolność.

– Książka rzeczywiście jest lekka...

– Od tamtej pory to dla mnie charakterystyczne. Po każdej mrocznej i „ciężkiej” książce piszę powieść znacznie lżejszą – tak jakbym chciał się trochę odprężyć, zmienić ton i realia. „Pantaleona” pisałem po „Rozmowie w Katedrze”. Było więc po czym odpoczywać. Potrzebę takiej odmiany odczuwałem bardzo silnie. [...]

– Różne ekscesy bardzo często pojawiają się w Pana książkach, zwłaszcza tych pisanych w owych „lżejszych okresach”. Przykładem tego może być dużo wcześniejszy „Zielony Dom”: powieść – jak przypuszczam – bardziej fikcyjna od „Pantaleona i wizytantek”?

– Ależ skąd! Nic bardziej mylnego! Tytułowy „Zielony Dom” naprawdę istniał! Stał po drugiej stronie rzeki w Piurze – mieście, gdzie – jak już mówiłem – przez kilka lat mieszkałem i gdzie mój dziadek był prefektem. Ów dom stanowił obiekt jakże głębokich westchnień wszystkich moich nastoletnich kolegów. Moich zresztą także. O nim i o tym, co się w nim działo, krążyły nieprzebrane legendy. Pół miasta tolerowało albo nawet pochwalało jego istnienie, drugie pół uważało go za przedsionek piekieł.

– Zielony Dom z Piury to Zielony Dom z książki?

– Jasne! To po prostu dom publiczny!

– A bywał Pan w Zielonym Domu?

– Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Bo jeśli powiedziałbym „tak”, natychmiast podniósłby się wielki lament, a na moją głowę posypałyby się gromy. Jeśli natomiast stwierdziłbym, że „nie”, zaraz by ogłoszono, że ten pisarz, Vargas Llosa, to facet bez jaj – un hombre sin cojones.
Rozmowy z noblistamiwywiady
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków