Nobel jak stare wino
Z Mario Vargasem Llosą, laureatem literackiej Nagrody Nobla za rok 2010, rozmawia Roman Warszewski
Mimo natłoku zajęć, jakie wszyscy nobliści mają w dniach poprzedzających wręczenie im tej najsłynniejszej nagrody, Mario Vargasowi Llosie udaje się wygospodarować godzinę, by udzielić mi wywiadu. Na pewnie nie byłoby to możliwe, gdybyśmy nie znali się już od lat.... dwudziestu siedmiu! Po raz pierwszy spotkaliśmy się w 1983 roku, gdy zbierałem materiały do pierwszej swojej książki „Pokażcie mi brzuch terrorystki”. Po raz drugi w 1990 roku, gdy ubiegał się on o prezydenturę Peru i działał w organizacji FREDEMO. Po raz trzeci – w roku 2006 – gdy powstawała moja książka o nim „Skrzydła diabła, rogi anioła”.
Teraz nasze drogi krzyżują się po raz czwarty. I to w jaki wspaniałych okolicznościach! Spotykamy się w restauracji „Złoty pokój” na sztokhkolmskiej starówce. To ten sam zabytkowy lokal, w którym zbierają się szwedzcy akademicy, by dyskutować, komu w danym roku należy przyznać literackiego nobla.
A jednak!
Jednak się kręci!
Jest ten upragniony nobel. Wreszcie!
No jest, jest! I – prawdę mówiąc – od dwóch miesięcy nie mogę się pozbierać. Moje dobrze poukładane życie nagle obróciło się w niwecz, całkiem poszło w drzazgi. Czuję się trochę tak, jak rozbitek na oceanie. Co chwila moją szalupę zalewa co raz to nowa, wyższa fala!
Przybyło Panu obowiązków!
Przybyło obowiązków mimo, że i poprzednio miałem ich bardzo dużo. Mam nadzieję, że po tym, jak wyjadę ze Sztokholmu, sprawy jakoś wrócą do swego poprzedniego koryta, do poprzedniego trybu. Jeśli nie, nie wiem, jak sobie poradzę...
Ostatnio, jak rozmawialiśmy przed czterema laty, odżegnywał się Pan i twierdził, że Nagroda Nobla w sumie nie ma dla Pana wielkiego znaczenia; że to, iż do tej pory Pan jej nie otrzymał, wcale nie spędza Panu snu z powiek. Powiem szczerze, że wtedy nie do końca Panu wierzyłem. Uważałem, że po prostu inaczej Panu mówić nie wypada. Podejrzewałem, iż Pana zaprzeczenia więcej mają wspólnego z zaklinaniem rzeczywistości, by wreszcie tę nagrodę dostać, niż z tym, co Pan naprawdę myśli na ten temat.
Nie, to nie była poza. Nagrody – choć to rzecz przyjemna – nigdy dla mnie nie były najważniejsze. Zawsze najbardziej liczyła się praca i to, nad czym w danej chwili pracowałem....
...bo zawsze książka, która w danej chwili powstaje, jest najlepsza i najważniejsza...
Oczywiście!
Jak jednak teraz smakuje nobel, gdy już Pan go otrzymał?
Mimo wszystkich niedogodności, mimo tej lawiny zainteresowania, jaka w tej chwili na mnie spada (i przytłacza), smakuje wybornie. Jak stare, dobre wino...
Delektuje się Pan nim?
Na pewno. Ale nie przypuszczałem, iż przyjęcie tego zaszczytu jest tak trudnym zadaniem
Czuje się Pan teraz człowiekiem spełnionym?
Ta nagroda na pewno jest pewnego rodzaju ukoronowaniem. Ale to nie finał. Co to, to nie. Nie pozwolę, na to, by nobel mnie sparaliżował, przysypał, pogrzebał. Chcę pracować jeszcze więcej niż do tej pory. Mam bowiem wiele projektów, które pragnę koniecznie zrealizować, a nobel - którego najczęściej otrzymuje się u schyłku życia – uświadamia mi, że czasu nie mam za wiele.
Nie byłoby jednak lepiej, gdyby otrzymał Pan tę nagrodę – powiedzmy – dziesięć lat temu?
Ale przecież – na dobrą sprawę – mogłem w ogóle jej nie otrzymać! Wiek tak dojrzały, jak mój teraz, gwarantuje, że na pewno nagrodę tę będę potrafił odpowiednio docenić.
Miał Pan jakieś przecieki o grożącym Panu w tym roku noblu?
Źadnych. I prawdę mówiąc, wcale mnie to nie interesowało. Od tylu lat wymieniano mnie wśród faworytów, że z czasem przestałem na to już zwracać uwagę. W końcu doszedłem do wniosku, że w Sztokholmie mają jakieś inne kryteria niż te, którymi ja – przyznając taką nagrodę – bym się kierował. Byłem już pewien, iż tej nagrody nigdy nie dostanę.
Tym większa teraz radość?
Tym większe zaskoczenie. Tym bardziej, iż właściwie otrzymałem dwie nagrody, dwa noble jednocześnie. Drugim noblem jest dla mnie bowiem to, jak moją nagrodę przyjęto w mojej ojczyźnie – w Peru.
Eksplodował tam ogromny entuzjazm!
I to bardzo mnie zaskoczyło. Od lat bowiem, w moim kraju, nie miałem zbyt dobrej prasy. Wiele osób, i w Limie, i w Arequipie, nie mogło mi wybaczyć, iż przed dziesięciu laty przyjąłem obywatelstwo hiszpańskie.
Peruwiańczycy są bardzo wrażliwi na punkcie honoru i kultu, jakim – ich zdaniem - winno otaczać się ich ojczyznę.
Tylko w niepamięć poszły okoliczności, w jakich doszło do zrobienia przeze mnie tego desperackiego kroku...
Przypomnijmy: Prezydent Peru – Alberto Fujimori, z którym w kampanii wyborczej konkurował Pan o najwyższy urząd w państwie – mszcząc się – chciał Pana wtedy pozbawić peruwiańskiego obywatelstwa, a pana najbliżsi byli zastraszani, nawet grożono im śmiercią.
Dlatego to, że Peru cieszy się teraz razem ze mną, cieszy mnie najbardziej. Lecę tam zaraz po tym, jak skończą się uroczystości w Sztokholmie. To będzie bardzo ważna podróż.
Peru – mimo tego, że od dawien dawna jest Pan obywatelem świata – nadal jest ważne dla Pana?
Bez Peru nie byłoby mnie jako pisarza. Niesamowite krajobrazy geograficzne i społeczne tego kraju tkwią we mnie i są zarzewiem wszystkich moich książek. Peru – mimo całej niegościnności wielkich jego połaci – to bardzo żyzna gleba. Żyzna dla sztuki. Trzy wielkie, południkowo układające się krainy Peru – pas pustyń, góry i dżungla – to jakby podświadomość, świadomość i nadświadomość w psyche człowieka.
Która z nich – Pana zdaniem, jest najważniejsza?
Na pewno puszcza, selwa. To – według podziału, jaki zaproponowałem – odpowiednik podświadomości. Rezerwuar nieodgadnionych, w dużej mierze jeszcze utajonych możliwości.
A gdyby to od Pana zależało, komu Pan przyznałby literackiego nobla?
Spróbowałbym wskrzesić Jorge Luisa Borgesa i jemu wręczyłbym tę nagrodę.
Dlaczego właśnie jemu?
Mój wybór nikogo nie powinien dziwić. Jest dość powszechny konsensus co do tego, że Borges jest wielkim pominiętym; że jemu literacki nobel na pewno się należał. Podobnie było z Tołstojem.
Ale literatura Borgesa – dość hermetyczna i abstrakcyjna – nie jest Panu chyba zbyt bliska...
Wręcz przeciwnie – w dużej mierze wręcz się z nią utożsamiam. To, co łączy mnie z Borgesem, to fakt, iż on po prostu uwielbiał opowiadać historie. Borgesowi nie chodziło mu o jakieś wysublimowane i wzniosłe przesłania. Jego bawiła narracja, niezależnie od tego, czego dotyczyła.
Nie powie Pan, że u Pana jest podobnie...
A właśnie, że powiem. Nie silę się na filozofię, ani na żadne manifesty, przesłania. Ja po prostu snuję nici narracji, opowiadam historię...
Ale w Pana dorobku jest bardzo wiele pozycji – nazwijmy to tak – zaangażowanych.
Lecz nawet w nich zawsze na pierwszy plan wybija się narracja i ludzki los. Dla mnie przesłaniem literatury jest samo istnienie literatury. Zadaniem pisarza jest zagwarantowanie tego, by była to literatura możliwie jak najlepsza.
Co znaczy, że przesłaniem literatury jest samo jej istnienie?
Literatura jest rodzajem snu. Człowiek, żeby żyć, by przetrwać, musi śnić. Tak samo, człowiek, by w pełni być człowiekiem, musi konsumować literaturę. Musi mieć kontakt z wielością rzeczywistości, jaką literatura oferuje. Musi żyć wielokrotnie. Musi móc odnaleźć na kartach książek to, czego w realnym życiu często nie staje, a o czego istnieniu nie wolno zapomnieć. Bez obcowania z literaturą człowiek karłowacieje, podlega degradacji. Po wieloma względami – bez literatury - przestaje być człowiekiem.
Czyli - po trosze przypisuje Pan literaturze rolę psychoanalityka...
Literatura i powieść w rzemiośle windowania człowieka wzwyż, jest znacznie lepsza niż psychoanaliza - jest bardziej wszechstronna. Jest całościowa, holistyczna (takie modne słowo), a nie tylko kliniczna. Poza tym do psychoanalityka chodzi rzadko kto, a książki czytają prawie wszyscy...
Nie przesadza Pan z tym optymizmem?
Dlaczego?
Bo – jak mi się wydaje – książka i powieść są zdecydowanie w odwrocie. Zalewa nas powszechna banalizacja i powierzchowność. Powszechną chorobą staje się nieumiejętność skoncentrowania się na dłuższym tekście. Wszędzie dominuje nie tyle obraz, ile obrazek. Obrazek i flash, błysk. Mignięcie czymś po oczach.
To prawda, że żyjemy w świecie kultury, która coraz bardziej staje się śmieciowa. Ja osobiście bardzo nad tym boleję i w obliczu tego procesu często staje wręcz bezradnie. Obserwuję, że coraz więcej osób sięga po jakiś tekst tylko wtedy, gdy jest przekonana, iż z obcowania z nim może wyciągnąć jakieś namacalne korzyści. Zalewa nas post-literatura w post-świecie. Zanika umiejętność obcowania z tekstem tylko dla jego piękna, dla jego struktury. Żeby – jako rezultat – za jakiś czas nie otaczali nas zewsząd już tylko post-ludzie, musi istnieć dobra literatura. Ów sen i przypomnienie o istnieniu wielu aspektów rzeczywistości, o których w natłoku wydarzeń dnia powszedniego zęsto zapominamy.
To właśnie to, czym Pan się zajmuje...
Dokładnie. Wolfgang Goethe w finale „Fausta” pisał: „Das ewig Weibliche zieht uns hinaus”. Czyli – „Wieczna kobiecość ciągnie nas w górę” - zmusza nas do przekraczania granic, do przekraczania samych siebie. Tą kobietą dla mnie jest właśnie literatura. Nie przez przypadek w większości języków, które znam, „literatura” jest rodzaju żeńskiego.
Ale w Pana życiu bardzo ważną rolę odgrywały też kobiety z krwi i kości...
To chyba oczywiste.
Miał Pan muzy?
Od czterdziestu pięciu lat, nieprzerwanie, moją muzą jest moja żona - Patrycja. Bez niej nie byłoby Vargasa Llosy – pisarza. Nie byłoby nobla; co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Dzięki Patrycji mogę bez przeszkód poświęcać się mojemu rzemiosłu – literaturze. Mogę – przykładowo – przez trzy lata bez przerwy pracować nad jedną książką. Szczerze mówiąc, dziś, innego życia niż z Patrycją, nie umiałbym sobie już wyobrazić.
Patrycja jest Pana prawą ręką?
Jest - przede wszystkim - falochronem i szańcem ochronnym. Robi wszystko, bym bez przeszkód mógł pisać i terminowo wywiązywać się z zobowiązań wydawniczych. Przygotowuje też wszystkie podróże zagraniczne, które odbywam, a których – jak się obawiam – teraz nam jeszcze przybędzie. Obsługuje też pocztę elektroniczną, ponieważ – czego wcale się nie wstydzę – samodzielnie nie wchodzę do internetu. Pecet, komputer, służy mi tylko do „pisania na maszynie”. Ja, proszę sobie wyobrazić, nie potrafię nawet wkręcić żarówki!
Podobno to żona pierwsza poważnie potraktowała telefon informujący o przyznaniu Panu Nagrody Nobla, jaki 4 października, nad ranem, odebrał Pan ze Sztokholmu...
Tak, to prawda. Byliśmy już na nogach, bo przygotowywałem swój wykład, jaki miałem wygłosić dla studentów z Princeton. Żona właśnie przyniosła mi kawę do biurka, gdy zadzwonił telefon. Ja pomyślałem, że to żart – jak mówią w Peru – „pasada”; że ktoś chce ze mnie tak zakpić, jak kiedyś zażartowano sobie z Alberto Moravii. Ale Patrycja zareagowała inaczej. Powiedziała: „Mario, jestem pewna, że to prawda. Musisz koniecznie się ogolić, bo zaraz będą tu fotoreporterzy”. Za kwadrans było już jasne, że miała rację. Jak zawsze.
A zaplanowany wykład się odbył?
A jakże! A dlaczego miałby się nie odbyć? Nobel nie mógł być wymówką, ani zachętą do zaniechania. Gdyby tak się stało, w złym świetle postawiłoby to tak samego laureata, jak i nagrodę, którą właśnie mu przyznano. Do czegoś takiego nie mogłem dopuścić. Bo wiem Pan, ja mimo swoich 74 lat, nadal mam w sobie coś z prymusa i wzorowego ucznia. Nobel to dla mnie lekcja, którą mi zadano; którą będę się starał dobrze odrobić.
Rozmowy z noblistamiMario Vargas Llosawywiady