W „Dzienniku Bałtyckim” o Gabrielu Garcii Marquezie


Z Romanem Warszewskim, autorem książki „Gdzie mieszka pułkownik Buendia? Mówi Gabriel Garcia Marquez”, rozmawia Dorota Abramowicz

– W czwartek wieczorem zmarł w Meksyku Gabriel Garcia Marquez...

– Choć w ostatnim czasie ciężko chorował, miał zaniki pamięci i prawdopodobnie alzheimera, to kiedy usłyszałem o jego śmierci, zrozumiałem, że nic już nie będzie takie samo. Odszedł jeden z największych pisarzy XX wieku, człowiek, który wpłynął i ciągle wpływa na literaturę światową. Jego realizm magiczny nadal oddziałuje na wielu pisarzy. Obawiam się, że długo nie będzie takiego twórcy, jak Marquez, człowiek, który obok Mario Vargasa Llosy i Julio Coltazara zainfekował czytelników literaturą latynoamerykańską. Wielka postać.

– Pamiętam czasy, gdy po polskie wydanie „Stu lat samotności” ustawiały się kolejki w księgarniach, książkę sprzedawano spod lady, a młodzi ludzie wręcz „mówili Marquezem”. Ile miałeś lat, gdy pierwszy raz przeczytałeś jego książkę?

– Byłem jeszcze w liceum, miałem siedemnaście lat. „Sto lat samotności” było czymś absolutnie innym od znanych mi książek. Trudnym w odbiorze, bez dialogów, a jednak wciągającym, kuszącym, fascynującym. Czytałem sagę rodu Buendia z wioski Macondo i czułem, jakby wciągał mnie i zasysał jakiś wir. Uczyłem się już wtedy języka hiszpańskiego, więc wróciłem do niej w oryginale. Będąc na stypendium doktoranckim we Florencji, przeczytałem „Sto lat samotności” po włosku, potem po niemiecku i angielsku. Tak, nawiasem mówiąc, angielskie tłumaczenie jest najbliższe oryginału. Ta fascynacja literaturą latynoamerykańską rozwijała się przez następne lata, powstawały jego kolejne, dobre książki – „Kronika zapowiedzianej śmierci”, „Miłość w czasach zarazy”... To wszystko tkwiło we mnie, gdy w 1994 r. zostałem zaproszony do domu Marqueza.



– Długo starałeś się o to zaproszenie?

– Wcale się nie starałem. Zbierałem wówczas materiały do książki o boliwijskiej wyprawie Che Guevary. Na Kubie próbowałem dotrzeć do ludzi, którzy znali Che. Pierwszy raz usłyszałem wtedy o tajemniczej epidemii, która zdziesiątkowała kontyngent czarnoskórych Kubańczyków, towarzyszących Guevarze we wcześniejszej ekspedycji w Kongo. Pytania o Che i epidemię musiały być bardzo niewygodne dla kubańskich władz, bo zainteresowała się mną tamtejsza służba bezpieczeństwa. Zostałem zatrzymany przez milicję, trafiłem na 48 godzin do aresztu, skąd z dokumentem nakazującym deportację wsadzono mnie do samolotu. Nawet nie wiedziałem dokąd lecę. I tak znalazłem się w Bogocie, w Kolumbii. Nie miałem wizy, więc zatrzymano mnie w kolejnym, lotniskowym areszcie ekstradycyjnym. Dopiero następnego dnia otrzymałem wizę. O moich perypetiach napisał wychodzący w Bogocie dziennik „El Diario”. Artykuł przeczytał przebywający wówczas w Cartagenie Marquez i przysłał swojego asystenta, Alberto Soriano Mendeza, który zaprosił mnie do domu słynnego pisarza.

– Marquez był oburzony potraktowaniem Cię przez Kubańczyków?

– Odwrotnie, on był oburzony artykułem w „El Diario”, przedstawiającym w złym świetle kubańskie władze. Ten kolumbijski pisarz (w tamtych czasach rozpatrywany zresztą jako kandydat na prezydenta Kolumbii) był wielkim przyjacielem Fidela Castro, zaciekłym lewicowcem, wspierającym z ogromnym przekonaniem jego reżim. Twierdził zresztą, że Fidelowi więcej wolno niż innym ludziom. Zamierzał porozmawiać ze mną, by poznać „prawdziwe, nie tak drastyczne” szczegóły mojej deportacji, a potem wysłać do dziennika dementi. Ostatecznie jednak żadnego dementi nie było, bo w relacji „El Diario” znalazły się prawdziwe informacje. Mimo „rozczarowania”, jakie przyniosła nasza rozmowa, Marquez spotkał się ze mną łącznie cztery razy. Zgodził się udzielić wywiadu nieznanemu dziennikarzowi z Polski.

– Jakie zrobił na Tobie wrażenie podczas tych spotkań?

– Człowieka bardzo otwartego, przyjaznego, chętnego do rozmowy. Krańcowo różnił się od Mario Vargasa Llosy, swojego dawnego przyjaciela, peruwiańskiego pisarza-noblisty, którego miałem okazję poznać wcześniej, zbierając materiały do książki „Pokażcie mi brzuch terrorystki”. Llosa był bardzo sztywny, oschły, a Marquez wręcz przeciwnie – łatwy w kontakcie, bez odrobiny zarozumiałości i sztywności. Zresztą myślę, że lata pracy w zawodzie dziennikarza dały mu nie tylko umiejętności warsztatowe, ale także talent skracania dystansu w rozmowie z drugim człowiekiem. Zostałem przyjęty w jego willi zbudowanej blisko morza w stylu zamku mauretańskiego. W tej samej willi są dzisiaj prowadzone szkolenia lewicowych dziennikarzy.

– O czym rozmawialiście?

– Głównie o sytuacji na Kubie. Już wtedy jednak miałem wrażenie, że jest w słabej kondycji. Nasza rozmowa czasem się trwała, wątki gubiły. Być może pojawiły się wówczas pierwsze oznaki demencji. Dlatego wykorzystałem tylko część naszej rozmowy, opublikowanej później w książkach „Skrzydlaci ludzie z Nazca” i „Gdzie mieszka pułkownik Buendia? Mówi Gabriel Garcia Marquez”. Chociaż teraz, gdy ponownie przesłuchują nagrania, inaczej patrzę na pominięte wcześniej wątki, które wydały mi się mało prawdopodobne.

– Jakie to były wątki?

– Pisarz, który marzył o tym, by rewolucja kubańska rozniosła się na cały świat i uważał, że masowe wiece, podczas których przemawiał Fidel Castro są przejawem prawdziwej demokracji, w pewnym momencie powiedział, że nie zawsze zgadzał się z kubańskim przywódcą. Kontrowersje dotyczyć miały masowego przemycania, na polecenie Fidela, narkotyków z Kuby do USA. Marquez twierdził, że nie popiera takich działań. Powiedział też coś, czego wtedy w ogóle nie zrozumiałem – że kubańczycy specjalnie wysyłają rzekomych uciekinierów, a tak naprawdę chorych ludzi do USA, by ci roznieśli wśród mieszkańców tego imperialnego państwa epidemię. To było tak dziwne, że nawet, przesyłając później wywiad do autoryzacji, nie zamieściłem tego fragmentu naszej rozmowy. Dzisiaj jednak patrzę na to inaczej. W dziennikarskim dochodzeniu ustaliłem, że wielu bojowników Che, którzy po ucieczce z Konga powrócili na Kubę zachorowało i zmarło na chorobę, której objawy przypominają AIDS. Ci ludzie, przed śmiercią, brali też udział w interwencji w Haiti. Niewykluczone, że to oni jako pierwsi przenieśli epidemię AIDS z Afryki na półkulę zachodnią. Niewykluczone też, że Marquez właśnie o tym chciał mi powiedzieć...

– Ale i tak do końca Marquez został przyjacielem Fidela.

– Nie wiem, czy do końca, bo w ostatnich latach pisarz miał coraz większe problemy z pamięcią i był izolowany przez rodzinę. Zwłaszcza jego brat szczególnie skutecznie nie dopuszczał do Marqueza dziennikarzy. Przekonał się o tym m.in. Artur Domosławski, który, pisząc książkę o Ryszardzie Kapuścińskim, próbował porozmawiać na jego temat z autorem „Stu lat samotności”. A co do wcześniejszych poglądów politycznych Marqueza... Uważam, że nie ma to żadnego wpływu na ocenę jego twórczości. Każdego człowieka należy rozpatrywać w wielu odsłonach. Spójrzmy na dwóch dawnych przyjaciół, Mario Vargasa Llosę i Gabriela Garcię Marqueza. Pierwszy z nich w miarę upływu lat coraz bardziej skręcał na prawo, drugi na lewo, Obydwaj pisali genialnie, chociaż ostatnią powieść Kolumbijczyka „Rzecz o mych smutnych dziwkach” uważam za niedobrą.

– Dlaczego?

– Książka mówiąca o miłości starszego pana do nieletniej dziewicy może być uznana za pochwałę pedofilii. Myślę, że była to próba literackiej odpowiedzi na wydane cztery lata wcześniej przez Llosę „Święto kozła”, gdzie pedofilia została potępiona. Tak czy inaczej, nie zmienia to mojej opinii o wcześniejszych książkach Marqueza i jego wpływie na światową literaturę.

– Wróćmy do roku 1994. Po rozmowie z Marquezem zdecydowałeś się wyruszyć w podróż do Arcataca, w której pisarz się urodził i która stanowiła pierwowzór jego Macondo ze „Stu lat samotności!”. Znalazłeś tam ślady magii?

– Znalazłem, choć była to jedna z wielu podobnych kolumbijskich miejscowości. Sam Marquez zaproponował, bym zostawił Che Guevarę i tam pojechał. Popchnął mnie w stronę magii... Zobaczyłem słynne żółte motyle, choć nie było ich tysiące. Widziałem dom dziadka pisarza, pułkownika Nicolasa Marqueza, uczestnika kolumbijskiej wojny domowej, który stał się pierwowzorem książkowego pułkownika Buendii. To jednak nie dziadek pisarza, ale babcia – kobieta powiadająca wnukowi niestworzone historie, w których mieszał się świat realny z fantastycznym, wpłynęła na styl twórczości Marqueza.

– A jak na Ciebie wpłynęła tamta podróż do Kolumbii?

– Była ona dopełnieniem wcześniejszych i późniejszych lektur. Po przeczytaniu powieści Marqueza nic już nie było takie samo. Pozostaje we mnie ogromny żal, że wraz z odejściem Marqueza odchodzi także jego magiczna epoka.
wywiadyGabriel Garcia Marquez
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków