...a ryby płaczą w Ukajali


Znam okolice Atalaya, w których rozegrał się dramat polskich turystów, zabitych przez Indianina z plemienia Ashaninka. Byłem tam w 2000 roku w czasie wyprawy, która dotarła do górnego biegu rzeki Pini-Pini. To jeden z najniebezpieczniejszych rejonów w Peru. Taki, w którym biały ma prawo czuć się najmniej pewnie; który jak w soczewce skupia w sobie wszystkie najważniejsze, nierozwiązane problemy tego kraju.

Co jest największym problemem Peru? To, że nie ma jednego Peru, że są trzy wielkie, ułożone południkowo regiony - wybrzeże (costa), góry (sierra) i dżungla (selwa). Każdy z nich jest całkiem inny, każdy od pozostałych
dwóch różni się tak, jak różne są ogień i woda, jak inne są kamień i
powietrze.
Wybrzeże jest stosunkowo dobrze ucywilizowane. Są tam drogi, miasta,
porty. Tam też skupiona jest większość uniwersytetów i placówek
naukowych. W większości zamieszkiwane jest przez Kreolów i Metysów;
stosunkowo niewielu jest tam rdzennych Indian.
Góry – sierra - są niebotyczne, trudno dostępne, tylko od czasu do czasu
przecinają je drogi. To ta część kraju, w której dziedzictwo kultury Inków
– tak charakterystycznej dla tego kraju – jest najbardziej żywe i gdzie
zachowało się najwięcej bezcennych inkaskich zabytków.
Natomiast selwa – dżungla – to Wielki Las. Obszar całkowicie
pozbawiony dróg, gdzie jedynymi szlakami komunikacyjnymi są rzeki.
To ziemia zamieszkana przez rozproszone plemiona Indian, z których
tylko część weszła w kontakt z wiekiem XXI i niesionymi przez niego
dobrodziejstwami. To najprawdziwsza Ziemia Dziewicza, która w swych zielonych trzewiach skrywa niejedną nierozwiązana zagadkę i niejedną
odpowiedź na od dawna stawiane pytania. To – jak mówią to sami
Peruwiańczycy – „podświadomość Peru”, ze wszystkimi zamieszkującymi
ją demonami.
Dla Peru jest bardzo charakterystyczne, że między tymi trzema regionami
jest bardzo utrudniony kontakt. Z uwagi na niezwykle urozmaiconą
rzeźbę terenu (wybrzeże od amazońskiej dżungli oddzielają Andy) każda z
wielkich, południkowych krain żyje i rozwija się w zasadzie samodzielnie.
Żeby drogą lądową z Limy dojechać do selwy, zwykle trzeba kilku dni.
Pewnym rozwiązaniem jest komunikacja lotnicza, ale na wykupienie biletu
na samolot w Peru nadal stać stosunkowo niewielu.
Z izolacji geograficznej poszczególnych regionów nieuchronnie wynika
izolacja zamieszkujących je ludzi. Indianie z gór stosunkowo słabo znają
białych z wybrzeża; natomiast Kreole mają niewielki kontakt z Indianami
z gór; jeszcze mniejszy z tubylcami zamieszkującymi amazońskie lasy. Dla
Indian z selwy biały mieszkaniec Limy w najbardziej dosłownym znaczeniu
tego słowa jest „obcym”. W wielu indiańskich narzeczach słowo biały i
diabeł (czy demon) są synonimami.
Jednak owa obcość i wzajemna nieznajomość (a co za tym idzie – rodzące
się w oparciu o nie uprzedzenia i przesądy) swoje źródło mają nie tylko
w geografii, także w historii. Biali, którzy do Ameryki przybyli wraz
z konkwistadorami, miejscową ludność przez wieki niemiłosiernie
eksploatowali. Najpierw – by móc Indian lepiej kontrolować – przymusowo
osiedlali ich w specjalnie zakładanych dla nich wioskach-obozach, w
tzw. „reducciones”; następnie mieszkańców owych „redukcji” przez
setki lat kierowali do okresowej, przymusowej, w najlepszym razie
półniewolniczej pracy (system „mita”). W szybkim czasie doprowadziło
to do wyludnienia się kontynentu. Tubylcy bowiem masowo ginęli – czy
to w wyniku przepracowania, czy w konsekwencji wielu przywleczonych
przez białych chorób. O stopniu, w jakim to następowało, najlepiej może
świadczyć to, iż po jakimś czasie konieczne zaczęło być sprowadzanie
siły roboczej z Azji. To dlatego w Ameryce Łacińskiej jest dziś tak wielu
Chińczyków i Japończyków. To dlatego współcześnie najlepsze chińskie
restauracje nie znajdują się w Pekinie, czy Szanghaju, lecz w Limie i w Sao
Paulo.
Izolacja geograficzna i możliwie jak najgorsze zaszłości historyczne,
między Indianami i białymi w Peru zasiały nieufność, wrogość, często
nienawiść. Są one tym trudniejsze do zniwelowania, iż biali w kraju
tym posługują się hiszpańskim, Indianie z gór w wielu przypadkach za
swój język ojczysty uznają keczua (a hiszpański znają znacznie słabiej),
natomiast Indianie z dżungli mówią swymi plemiennymi narzeczami (i jeśli
mają nawet jakieś pojęcie o keczua, dużo gorzej radzą sobie z hiszpańskim).
Wszystko to – razem wzięte – doprowadziło do sytuacji wielce kuriozalnej:
wybrzeże, sierra i selwa to w Peru jakby trzy różne światy, jakby – wręcz
– odrębne układy planetarne. Komunikacja między nimi jest nadzwyczaj
utrudniona. Często niemożliwa.
To właśnie te wszystkie elementy doprowadziły do tego, że w Peru, znacznie
łatwiej niż w innym latynoskim kraju rodzą się nadzwyczaj trudne do
wykorzenienia mity i przesądy na temat ludzi pochodzących z pozostałych
dwóch wielkich krain geograficznych. Wśród ludzi najprymitywniejszych
biały to nadal „pishtaku” – podstępny i przebiegły stwór, który żeby
zamordować człowieka nie potrzebuje nawet noża ani pistoletu. „Nachodzi
swoją ofiarę we śnie i niepostrzeżenie wysysa z niej tłuszcz, zostawiając
tylko mikroskopijną rankę. Nieszczęśnik budzi się o świcie niczego
nieświadomy, ale umiera kilka dni później, ponieważ tłuszcz” – jak
wierzą Indianie z Andów i z dżungli –„ jest jednym z najważniejszych i
najcenniejszych składników ludzkiego organizmu”. (Wiara typowa dla
biednych społeczności).
Jak wygląda „pishtaku”?

Jest on „zwykle przybyszem z daleka, z niebieskimi oczami i brodą”.
Wygląda tak, jak wyglądali hiszpańscy konkwistadorzy, którzy w Peru
pojawili się w XVI wieku, siejąc śmierć i zniszczenie, trwające – zdaniem
wielu tubylców – do dziś.
To nie bajki – te wierzenia, na wielu obszarach w Peru, to nadal
rzeczywistość. Gdy w 2007 roku prowadzona przeze mnie ekspedycja
dotarła do siedzib mieszkających wysoko w Andach Indian Q’ero, za
każdym razem, gdy chcieliśmy wejść do ich wioski, miejscową starszyznę
musieliśmy przekonać, że nie jesteśmy „chupacabra” – białoskórym
stworem wysysającym krew z żył lam i owiec... I nie było to wcale łatwe,
bo zdaniem Indian... wyglądaliśmy dokładnie tak jak „chupacabras”!
Negocjacje i przerzucanie się argumentami (w języku keczua) trwało
niekiedy godzinę, dwie... Elementem, który przełamywał nieufność Indian
były dopiero prezenty, które im przywoziliśmy: sól, ryż i szczególnie przez
nich wysoko cenione liście koki...
To dlatego, gdy ma się kontakt z Indianami najmniej cywilizowanymi
trzeba precyzyjnie przestrzegać ich zwyczajów. Nie wolno bez wyraźnego
przyzwolenia wchodzić do ich wiosek. Dla nich wioska jest jak dom. Jeśli
ktoś wchodzi do niej bez zaproszenia, to tak jakby w Europie ktoś wszedł
do Twojego mieszkania przez okno... Od razu rodzi się podejrzenie, że masz
nieczyste zamiary: że być może jesteś „pishtaku” albo „chupacabra”, w
najlepszym razie - złodziejem.
Zdarza się i tak, że Indianie na wieść o tym, że zbliżają się biali, porzucają
swoje siedziby i uchodzą w las. Wtedy w żadnym razie – pod ich
nieobecność - nie wolno rozgościć się w wiosce. Trzeba się wycofać, na
granicy wioski pozostawić prezenty, a gdy one za jakiś czas zginą (czyli
zostaną zaakceptowane) i gdy na ich miejscu nie pojawią się wbite w ziemie
strzały, wtedy można do wioski wracać. W innym razie jest się intruzem.
Właśnie w ten sposób postępowaliśmy w 2000 roku, w pobliżu Atalaya,
w dorzeczu Ukajali, w krainie Indian Ashaninka. Właśnie dlatego
zostaliśmy przez nich przyjęci w miarę przyjaźnie. Choć... nie do końca.
Dorośli do zdjęć nie chcieli pozować. „Delegowali” do tego dzieci - co
charakterystyczne, i co widać na zdjęciu – uzbrojone w maczety oraz
w grzybki halucynogenne (to to białe coś trzymane przez jedno z dzieci
w ręce), które – według lokalnych wierzeń - stanowią skuteczny amulet
przeciwko „pishtaku”.

Roman Warszewski

PS: Wiara w „pishtaku” ma w Peru o tyle uzasadnienie, że w 2009 roku limeńska policja aresztowała gang białych przestępców, którzy porywali biednych mieszkańców Limy, zabijali ich, a następnie – nad ogniskiem – wytapiali z nich tłuszcz, oferowany następnie jako remedium na wiele trudnych do wyleczenia schorzeń. W Polsce informowała o tym m.in. „Gazeta Wyborcza” (24 XI 2009)
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków