Roman Warszewski o południowym Peru w najnowszym Allinclusive.


Peru – słynna pętla południowa

Do Peru najlepiej polecieć między początkiem maja, a wrześniem. Wtedy jest peruwiańska zima: co prawda na wybrzeżu nie jest za ciepło, a w Limie temperatura potrafi spaść nawet do 13 stopni C, ale za to w górach nie pada i przez cały czas świeci słońce. A Peru – jakby nie patrzeć – to przecież przede wszystkim góry, Andy. To tam skupione jest to, co stanowi o niepowtarzalności tego kraju. O tym, że jak już raz tam ktoś poleci, to na pewno będzie wracać.


Peru to niby tylko cztery litery, a kryje się za nimi cały mikrokosmos, cały osobny świat. Obejmuje on wszystko – wspaniałą przyrodę i równie wspaniałą kulturę. Przyrodę – od klimatów wysokogórskich, subarktycznych po wiecznie zieloną puszczę i piaski tak rozgrzane jak Sahara. Kulturę – tę prekolumbijską, sięgającą trzeciego tysiąclecia przed naszą erą; metyską – w malarstwie i rzeźbie szczycącą się szkołą cuzkeńską; oraz kreolską – słynącą m.in. ze niepowtarzalnej kuchni, według niektórych – najlepszej na świecie.


Lima
Bramą do tego świata jest założona w 1535 roku przez Franciska Pizarra Lima: miasto królów i wicekrólów. Królów – a właściwie jak chce miejscowa tradycja – magów (bo decyzja o jej założeniu zapadła 6 stycznia, w dniu świę trzech króli); wicekrólów – bo przez lata stanowiła siedzibę przysłanego tu z Hiszpanii królewskiego namiestnika – wicekróla. I choć dziś jest to miasto ogromne, liczące na pewno nie mniej niż 8 milionów mieszkańców, jego centrum – „casco historico” – zachowało bardzo ujmujący, kolonialny klimat. Koniecznie trzeba zobaczyć tu katedrę z obrazami Murilla i grobowcem Francisca Pizarra, niezbyt odległy od niej kościół pod wezwaniem św. Franciszka z jego katakumbami, utrzymany w postkolonialnej manierze Pałać Prezydencki oraz niepowtarzalny pasaż poczty głównej. Tym bardziej, że te dwa ostatnie zabytki mają sporo wpólnego z Polską: ich autorem był polski architekt Ryszard Jaxa Małachowski. Ten sam, który w Limie zaprojektował i wybudował monumentalny Pałac Sprawiedliwości.
Tak jak głównym wejściem do Peru jest Lima, tak portalem wiodącym do górskiego jego serca jest...


Cuzco
– dawna stolica Inków. Bo – jak wiemy – zanim zza wielkiej wody przybyli tu Hiszpanie, obszary ten znajdowały się we władaniu Synów Słońca: ludu przez wielu – ze względu na wojowniczość i rozmiary kraju – porównywanego do dawnych Rzymian.
Cuzco do dziś stanowi niezwykle interesujący i barwny konglomerat kultury i architektury. Zachowało się tu wiele kamiennych pozostałości po Inkach, jak również – po konkwistadorach, ich pogromcach. Jest to istny przekładaniec. Niepowtarzalne jest bowiem to, że miasto – w ogromnej większości – składa się z dwóch warstw, warstwic, poziomów (jak kto woli). Z ciężkokamiennego, ciemnego w barwie inkaskiego architektonicznego fundamentu, korzenia, wyrasta białe Cuzco murów kolonialnych. Często – zwłaszcza w centrum miasta – z najniższej, pierwszej inkaskiej kondygnacji bezpośrednio wyłaniają się mury wzniesione już przez Hiszpanów. W architekturze widać jak na dłoni to, co obecne jest tu w całej miejscowej kulturze: pierwiastek indiański prekolumbijski i przeplatający się z nim pierwiastek iberyjski, europejski.
Czego po żadnym pozorem nie można tu pominąć, to przede wszystkim wielka forteca Sacsayhuaman – gigantyczny, cyklopi, kamienny, trójpoziomowy bastion, który w przeszłości osłaniał Cuzco od północnego wschodu: przed zakusami dzikich, selwatyckich Indian Chunchos lub Antis. To budowla jedyna w swoim rodzaju – niepowtarzalna. Drugiej takiej na świecie po prostu nie ma. Niektóre składające się na nią kamienne bloki ważą po 300–350 ton! A bloków takich są tu setki! A każdy z nich inny. Każdy idealnie dopasowany do swego sąsiada. Osadzony tak dobrze i tak niezawodnie, że nie są w stanie go poruszyć zdarzające się tu często trzesienia ziemi.
Innym niezapomnianym cuzkeńskim zabytkiem jest kościół Santo Domingo, wybudowany na fundamencie składającym się z resztek murów dawnej głównej inkaskiej Świątyni Słońca – Coricanchy. Jeśli mury Sacsayhuaman przypominają ogromne, poukładane jedna na drugiej kamienne poduchy, tak kamienne błoki składające się na dawne mury Coricanchy, przywodzą na myśl idealnie wypolerowane bloki lodu. Tak doskonale są obrobione! Tak są wypolerowane! Tak znakomicie pasują do siebie! To właśnie tu, w Coricanchy, zwykle robi się ów powtarzany od dziesięcioleci eksperyment z ostrzem nożna, które nie może wejść w spojenie między dwoma kamiennymi blokami.


„Huchuy Qosqo”
Cuzco, w sąsiedztwie, ma też swego młodszego brata – Huchuy Qosqo, tzw. Małe Cuzco. To pozostałości niezwykle interesującej inkaskiej osady z czasów inki Pachacuteca.
Pachacutek był twórcą potęgi Synów Słońca. To on jako pierwszy skutecznie Inków wyprowadził poza opłotki Doliny Cuzco. Impulsem do tego był najazd na Inków sąsiadującego z nimi wokowniczego plemienia Chanków. Poprzednik Pachcuteka – Inka Viracocha, na widok nadciągającej armii Chanków zbiegł z Cuzco. Pachacutek przejął wtedy samozwańczo dowództwo nad obroną stolicy, przegonił Chanków, objął rządy, a swego poprzednika wysłał na zesłanie właśnie do Huchuy Qosqo.
Co z tego inkaskiego osiedla na płaskowyżu Chinchero pozostało do dziś?
Niemało. Praktycznie cała zabudowa dawnego miasteczka, z otaczjącym go, bardzo okazałym zespołem tarasów. To miejsce całkowicie opuszczone – jakby zawieszone na podniebnym tarasie szybującym ponad doliną Urubamby. Przez to – dla kogoś nieco zmęczonego zgiełkiem pobliskiego Cuzco – bardzo atrakcyjne. Daje wyobrażenie o tym, jak andyjskie osady wyglądały w czasach Inków. Pozwala zagłębić się w przeszłość, co jest tym bardziej nieuniknione, że można dotrzeć tam albo pieszo (od strony Calki), albo na koniu lub mule. (To wtedy, gdy wybiera się trasę od strony szosy prowadzącej do Chinchero.) Jest to jednak coś, czego na pewno warto się podjąć.


Pisaq, Yucay, Ollantaytambo, Chinchero
Jeszcze dalej poza Cuzco, na głodnych wrażeń przybyszów czeka Święta Dolina – Dolina Urubamby. Równoległe do Doliny Cuzco śródandyjskie zagłębienie, którego dnem płynie Urubamba – rzeka, po spotkaniu z Apurimakiem, przeradzająca się w Ucayali. Dolina Urubamby ma niezwykle korzystny mikroklimat – jest osłonięta od wiatrów i ma bardzo dobre nasłonecznienie. Przez to można tu w jednym roku zbierać nawet trzy plony kukurydzy. Inkowie to wiedzieli. I wykorzystywali. M. in. dlatego do Doliny Urubamby przywozili ziemię z innych zakątków Tawantinsuyu. Żeby dolinę jeszcze lepiej wykorzystać i by mogła ona stać się jeszcze bardziej żyzna. By mogła przerodzić się w pawdziwy spichlerz dla Cuzco i dla pokaźnej części Państwa Inków.
Niewątpliwą atrakcją Doliny Urubamby są ruiny dawnych inkaskich osiedli – rozległego Pisaq i monumentalnego Ollantaytambo. Pomiędzy tymi miejscami znajduje się Yucay – z interesującymi pozostałościami pałacu inki Sayri Tupaka na placu głównym. A jeszcze wyżej, na płaskowyżu Chinchero, rozsiadła się indiańska wioska o tej samej nazwie. Tam z kolei można podziwiać tubylczy kościół wyrastający – jak często w tych okolicach – z dawnego inkaskiego fundamentu oraz pozostałości pałacu Pachacuteca, przywodzący na myśl miniaturę cuzkeńskiej fortecy Sacsayhuaman.
Ruiny w Pisaq i Ollantaytambo słyną ze wspaniałego kamieniarskiego kunsztu Inków. To – wyjąwszy Machu Picchu – niewątpliwie najlepsze i najdoskonalsze przykłady ich monumrntalnej architektury. Zarówno jeden, jak i drugi kompleks daje doskonałe wyobrażenie, jak Inkowie budowali w wysokogórskim otoczeniu. W jaki sposób – w ramach tego samego osiedla – radzili sobie w nierównym ukształtowaniem terenu i, jak z tej niedogodności, potrafili uczynić... zaletę!


Inca Trail
W okolicach Ollantaytambo zaczynają się naprawdę dziewicze tereny. Dolina Urubamby w szerokiej, staje się wąska, a jej zbocza w wielu miejscach przeradza się w pionowe urwiska. To tu zaczyna się odtworzony i odrestaurowany pradawny inkaski szlak – słynna droga Inków wiodąca aż do Machu Picchu. Podniebny, wijący się – to pnący się w górę, to znów ostro pikujący w dół – szlak, którym w ciągu 5, 4 lub 3 dni (w zależności od kondycji) można najpierw dotrzeć do najsłynniejszego inkaskiego miasta – do Machu Picchu, a następnie do Aguas Calientes, miasteczka, z którego pociągiem wraca się do Cuzco.
Wędrówka tą drogą to naprawdę niezapomniane przeżycie. Pod względem widoków to chyba najpiękniejsza trekkingowa trasa świata. Jej atrakcyjnośc i niepowtarzalność podnosi jeszcze to, iż w mniej więcej półdniowych odstępach, mija się na niej naturalnie wkomponowane w krajobraz stare, kamienne gniazda Inków. Miniosiedla. Minifortece. Minizajazdy – „tambos”, w których w dawnych czasach nocowali i nabierali sił do dalszej drogi „chasquis”: posłańcy i gońcy, dla których Inkowie budowali swe transandyjskie szlaki. Mówi się, że owi wysokogórscy biegacze byli tak dobrze wprawieni w ich pokonywaniu, że z pacyficznego wybrzeża potrafili, w ciągu jednego dnia, dostarczyć na stół inki do Cuzco świeże morskie ryby...
Patallacta, Runturaccay, Sayacmarca, Phuyupatamarca, Intipata i Winay¬¬–wayna – oto nazwy tych niezwykłych miejsc. A jeśli ktoś jeszcze dalej, poza Machu Picchu, chciał kontynuować tę niezwykłą wędrówkę – po około tygodniu wytężonej wędrówki, stanąłby w ostatniej inkaskiej stolicy – w zagubionej na krańcu mapy Vilcabambie, dokąd także wiedzie prastary, inkaski, zarośnięty szlak.


Machu Picchu, Machu Picchu
Większość wędowwców poprzestaje jednak na Machu Picchu. Bo miejsce to, po wędrówce, która cały czas podpowiada, że nic piękniejszego niż ona sama nie może już się zdarzyć, powala. Urzeka. Oczarowuje. I syci bez reszty. Każe przypuszczać, że tym razem już na pewno, nic lepszego Peru nie będzie miało do zaoferowania.
I jest w tym wiele prawdy. Bo wielu wybrzydza nad Machu Picchu (że tyle tam ludzi; że stało się tak komercyjne; źe kaźdy kamień już tam właściwie obfotografowano), ale jak pryzjdzie co do czego, to jednak przyznają, źe jest to miejsce naprawdę niepowtarzalne. Tak idelanie wkomponowane w krajobraz, tak doskonale w tym krajobrazie leżące i... stanowiące jego nieodłączną część, niezbywalny jego element, że w punkcie widokowuym, skąd najlepiej widać Huayna Picchu, ów słynny piramidalny szczyt, w którego cieniu leżą ruiny, trwać można w zasadzie bez końca.
Samo Huayna Picchu też jest warte grzechu. I to jeszcze jakiego. Warto wejść na tę stromą, strzelistą górę (też wiedzie tam inkaska droga), warto poświęcić na to godzinę (w jedną stronę) i niezliczoną liczbę świszczących, przyspieszonych oddechów. Bo dopiero gdy jest się tam na miejscu, okazuje się, że jest to szczyt w takim samym stopniu jak Machu Picchu „zaludniony” kamiennymi schodami, uprawnymi tarasami i innymi budowalmi. A widok stamtąd na leżące pod nim, w dole Machu Picchu, jest po prostu obezwładniający. Z niczym na świecie nie może się równać.

El Salkantay, Ausangate, Lares
Nic więc dziwnego, że turystyczne oblężenie Machu Picchu trwa właściwie nieprzerwanie. Może tylko w szczycie pory deszczowej (styczeń, luty) ruch staje się tam nieco mniejszy. Ale w pozostałych miesiącach ścisk panuje tam wprost niesamowity. Droga Inków z rejonu Ollantaytambo też pęka w szwach. Dlatego, w ostatnich latach, coraz większą popularność zdobywają nowe trasy trekkingowe: przede wszystkim ta wiodąca u podnóża „śnieżnej piramidy” – szczytu El Salkantay; ta prowadząca wędrowca w pobliżu wysokogórskich jezior w rejonie Lares; oraz ta wokół „nevado” Ausangate. Każda z nich jest inna. Każda ma swoje atrakcje.
Idąc drogą Inków z Mollepaty w kierunku przełęczy o podnóża El Salkantay mamy szansę dotrzeć do inkaskich ruin w Llactapata – zespołu architetonicznego odkrytego w 1912 roku przez Hirama Binghama, następnie na całe dziesięciolecia zapomninego i ponownie odkrytego dopiero w roku 2003. Lares natomiast niesie z sobą trasę nieomal spacerową – wymarzoną dla turystów mniej wprawnych, niekoniecznie chcących się zmęczyć. Natomiast wędrówka wokół Ausangate najlepiej powinna odbywać się u progu lata, tuż przed świętem Bożego Ciała. Bo wtedy w Q’ollor Riti, na przedpolu lodowca Sinakara, w niewielkiej kapliczce odbywa się „adoracja świeżego lodu”: zjeżdżają tam dziesiątki tysięcy Indian z całych peruwiańskich Andów, by z cielska lodowca wykroić bloki lodu, transportowane następnie pospiesznie do indiańskich wiosek. Woda z nich – zgodnie z tutejszymi wierzeniami – ma zapewnić obfite plony przez najbliższy rok. Uczestniczenie w tym święcie to naprawdę przeżycie niepowtarzalne...

Titicaca
Na południe od Cuzco nie można ominąć jeziora Titicaca – wielkiego śródgórskiego nibymorza, najwyżej położonego żeglownego jeziora świata. Leży ono niebagatelnej wysokości 3800 m n.p.m. i samo w sobie, ze swoimi dochodzącymi do dwóch metrów falami, stanowi niemałą atrakcję. Na dodatek, w jego sąsiedztwie, w Sillustani znajduje się unikatowy zespół całkowicie unikatowych cylindrycznych grobowców preinkaskich, do złudzenia przypominających gigantyczne kamienne beczki. Na na samym jeziorze do wizyty zachęcają pływające, trzcinowe wyspu Indian Uros oraz wyspy prawdziwe – słynąca z wykonywanych przez mężczyzn robótek wełnianych robótek wyspa Taquile i jeszcze większa, połozona w jej sąsiedztwie, wyspa Amantani. Na obu wyspach warto zatrzymać się na chwilę i przenocować, by obfitszymi haustami móc zakosztować andyjskich klimatów. Tym bardziej, że do końca naszej peruwiańskiej podróży jeszcze kawał drogi.

Arequipa i Colca
Znad jeziora Titicaca najczęściej skręca się na wschód – do Białego Miasta, do położonej u stóp wulkanów Chachani i El Misti Arequipy. Swoją nazwę miasto to zawdzięcza temu, że całe jego centrum zbudowane jest z jasnego wulkanicznego tufu o nazwie „sillar”. Arequipa w Peru jest miastem bez wątpienia najbardziej urodziwym. To peruwiański Kraków. Z Limą dzieli ją zapiekły konflikt i brak sympatii. Bo arequipeńczycy uważają się za kogos znacznie lepszego niż limeńczycy. Mówią: „Tamci mają przemysł i brud, my mamy kulturę”.
Na pobliski wulkan El Misti, który swym regularnym stożkiem do złudzenia przypomina japońską górę Fuji, można bez trudu się wspiąć, w czym chętnie pomagają specjalizujące się w tym firmy trekkingowe. Mimo że wysokość wulkanu przekracza 5600 m n.p.m! Inną wielką atrakcją, którą można odwiedzić z Arequipy, jest słynny wąwóz Colca. W porównaniu z kanionem Kolorado to prawdziwy gigant. Są w nim miejca, gdzie różnica poziomów między jego dnem, a górna krawędzią przekracza 4100 metrów! Co rano, w miejscu zwanym „Krzyż Kondora” obserwować można tu właśnie kondory. A sam kanion – jak wiadomo – blisko związany jest z Polską. Bo to Polacy w 1983 roku jako pierwsi na świecie pokonali płynącą jego dnem rzekę. To dlatego w pobliskim Chivay, główną ulicę tego indiańskiego miasteczka nazwano Avenida de los Polacos – Aleją Polaków.

Przez Nazkę, Ikę i Paracas do Limy
Potem już czas zamknąć południową peruwiańską pętlę – czas wracać do Limy. Po drodze jeszcze jednak trzeba koniecznie zajrzec do Nazki, do Ica i do Paracas.
W rozsławionej przez Ericha von Daenikena Nazce, z lotu ptaka, na rozległej „pampie” podziwiać można słynne geoglify – naziemne rysunki, w Ice – muzeum niezyjącego już doktora Javiera Cabrery, w którym na niezliczonych rzecznych otoczakach ktoś wyrył rysunki dinozaurów i ludzi (sic!), a w Paracas – można przespacerować się wśród pustynnego piachu pośród prekolumbijskiej nekropolii, gdzie odkryto setki grobów szybowych i niezliczone wełniane tkaniny, które dzięki suchości tutejszego klimatu bezbłędnie zachowały żywe, choć prehistoryczne kolory.
A potem za trzy godziny jazdy czy to samochodem, czy autobusem – czeka na nas Lima. Znów pewnie spowita we mgle, znów pełna spalin. Ale jeśli ktoś przed powrotem do domu, do Europy chce jeszcze raz zakosztować słońca, winien wybrac się jeszcze do pobliskiej Chosiki – pierwszej miejscowości poza Limą, dokąd nie sięga przybrzeżna, pacyficzna mgła – „garua”. Albo – w niedzielę – winien wybrać się koleją zbudowaną w XIX wieku przez polskiego inżyniera – Ernesta Malinowskiego na przełęcz Ticlio i do „najbrzydszego miasta świata”, do górniczej La Oroyi. Ta kolejowa trasa, która na odcinku niewiele dłuższym niż 100 km z poziomu morza wznosi się prawie na wysokość 4800 metrów, to – mimo nieomal stu lat, jakie minęły od jej zbudowania – nadal wielkie kuriozum. Kiedyś woziła tylko rudę żelaza z wysokich gór na peruwiańskie wybrzeże. Dziś, oprócz rudy i węgla, w weekendy wozi też ludzi.

Roman Warszewski


Peru
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków