Z diabłem przy stole
Życiorys Jorge Salcedo – kolumbijskiego podoficera – ochotnika i speca od telekomunikacji, zdecydowanie przebija curriculum vitae Jamesa Bonda. Nie tylko pod względem podejmowanego ryzyka i dramaturgii. Przede wszystkim dlatego, że życie Salceda nie jest fabułą i fikcją, lecz jest jak najbardziej prawdziwe.
I trwa do dziś. Dodajmy – w przebraniu, w konspiracji, w najgłębszym ukryciu. Gdyby nie to, Salcedo od dawna na pewno by już nie żył. Podobnie jak wielu innych, z których ścieżkami w Kolumbii krzyżowała się jego droga. Ale po kolei.
Jorge Salcedo – główny bohater trzymającej w napięciu książki Williama C. Rempela „Uwikłany” – jest synem kolumbijskiego generała i sam w dzieciństwie pragnął zostać oficerem. Ojciec mu to jednak odradził. Pchnął go w kierunku wykształcenia technicznego. Salcedo junior został więc elektronikiem, specjalistą od telefonii komórkowej. A wojskiem zajmował się „po godzinach” i jako ochotnik dosłużył się stopnia podoficerskiego.
Tak unikatowe wykształcenie spowodowało, iż znalazł się w szeregach osób, które w Kolumbii – w kraju od kilkudziesięciu lat rozrywanym wieloma wewnętrznymi konfliktami – zajmowały się zwalczaniem lewicowej, a właściwie lewackiej partyzantki, ruchu M-19 i partyzanckiej organizacji FARC. Jako osobie znakomicie władającej angielskim (w okresie, gdy jego ojciec jako kolumbijski oficer dokształcał się w USA, on chodził tam do szkoły), powierzono zadanie sprowadzenia do Kolumbii brytyjskich komandosów mogących pomóc w zwalczaniu partyzantów. Salcedo dobrze wywiązał się z tego zadania. W Kolumbii zyskał uznanie przełożonych, a w Wielkiej Brytanii przyjaźń wielu członków tamtejszych sił specjalnych wdzięcznych mu za to, iż w Ameryce Południowej mogli dobrze zarobić. Wszystko to doprowadziło do tego, że w chwili, gdy chciał poświęcić się pracy we własnej firmie, otrzymał niespodziewaną propozycję.
Jeden z jego kolegów powiedział mu, że ma biznesowe zaproszenie do Cali – trzeciego co do wielkości miasta Kolumbii. Nie chciał mu powiedzieć, o co chodzi, był tajemniczy, ale dał do zrozumienia, że sprawa może się okazać wielce intratna. Salcedo poleciał z nim więc na to spotkanie, a na miejscu w Cali okazało się, iż zaproszenie pochodziło od tamtejszego gangu narkotykowego. Bossowie kokainowej mafii z Cali zaproponowali Salcedzie, by ten ponownie do Kolumbii sprowadził znanych sobie komandosów z Wielkiej Brytanii. Tym razem mieli oni zwalczać nie kolumbijską lewicową partyzantkę, lecz konkurencję gangu z Cali – słynny kokainowy gang Pablo Escobara z Medellin.
Salcedo przyjął tę propozycję, bo – jak przekonywał go jego kolega – bossowie z Cali w rzeczywistości nie byli żadnymi handlarzami narkotyków, lecz biznesmenami, między innymi właścicielami sieci aptek. Było go tym łatwiej przekonać, iż jego rozmówcy zrobili na nim wrażenie prawdziwych dżentelmenów. Oprócz sprowadzenia brytyjskich komandosów, powierzyli mu też stworzenie wewnętrznej bezpiecznej sieci telefonii komórkowej, co było bardzo bliskie temu, czym Salcedo zajmował się poprzednio. Targ został dobity. Był rok 1989.
Jorge Salcedo przez sześć lat wiernie służył narkotykowej mafii z Cali. Tak, mafii, nie dżentelmenom. Bowiem im dłużej zanurzał się w środowisku gangu i je poznawał, tym wyraźniej dostrzegał jego prawdziwe, bezwzględne oblicze, w którym ludzkie życie wcale się nie liczyło, a ważne były tylko zyski z handlu śmiercionośnym białym proszkiem kokainowym. Najpierw przygotowywał atak na kwaterę główną konkurenta jego mocodawców, Pabla Escobara. Jednak zanim to przedsięwzięcie zdołał doprowadzić do końca, Escobar, licząc na łagodny wyrok, sam oddał się w ręce władz, by następnie zbiec z... zaprojektowanego przez siebie więzienia. Wtedy Salcedo został szefem ochrony narkotykowych bossów z Cali – Williama, Miguela i Gilberta Rodrigueza Orejueli, zaczął odpowiadać za ich bezpieczeństwo i przygotowywał między innymi próbę nalotu bombowego na zlokalizowaną w wysokich górach siedzibę Pablo Escobara. Gdy jednak coraz częściej stawał się świadkiem krwawych porachunków, do jakich dochodziło w łonie gangu i na jego obrzeżach, i gdy coraz bardziej uświadamiał sobie, że „od lat siedzi przy stole z diabłem”, praca ta poczęła mu coraz bardziej doskwierać. Czara przelała się jednak dopiero wtedy, gdy otrzymał rozkaz, aby razem z jednym sicario (mafijnym mordercą) „dla dobra grupy” zabił głównego księgowego gangu. Tego było już za wiele. Salcedo postanawia wtedy, że jak najszybciej musi się wycofać z tej mafijnej roboty. Ale jak – po sześciu latach – to zrobić? Chce w tym celu wykorzystać kontakt z jednym z amerykańskich adwokatów, z którym swego czasu spotkał się w Panamie. Ten uwiarygodnił go w oczach CIA, aktywnie uczestniczącej w walce z narkotykowymi gangami w Kolumbii. W rezultacie, po wielu perypetiach i po kilku tygodniach spędzonych w ukryciu (gdy jego narkotykowi mocodawcy wiedzieli już, iż postanowił opuścić pokład ich tonącego statku i że ich zdradził), wraz z rodziną (w tym z ojcem, emerytowanym kolumbijskim generałem), dzięki pomocy ambasady USA w Bogocie wylądował w Miami, gdzie natychmiast przyznano mu policyjną ochronę i status świadka koronnego.
Informacje i dokumenty, które Salcedo wywiózł do USA, spowodowały, że w ciągu kilku miesięcy narkotykowy gang z Cali de facto przestał istnieć. A to, że jemu i jego rodzinie udało się bez większego szwanku umknąć z kolumbijskiego narkotykowego kotła, graniczy wręcz z cudem. Bo Kolumbia lat 90., jakże sugestywnie przedstawiona w książce „Uwikłany”, to kraj na wskroś przesycony przemocą i wszechobecną korupcją. To kraj, w którym (dosłownie!) co drugi policjant i co drugi oficer był na żołdzie narkotykowej mafii. To kraj, w którym narkotykowi bossowie decydowali, kto ma wygrać wybory i kto może zostać prezydentem. To kraj, w którym główny mafioso sam dla siebie projektuje więzienie, łaskawie pozwala się w nim osadzić, a następnie w wybranym przez siebie momencie... je opuszcza! Wreszcie – to kraj, w którym partyzanci bezkarnie atakują sąd najwyższy, biorą zakładników i niszczą akta, w których znajdują się obciążające ich dowody.
Teraz Jorge Salcedo pod zmienionym nazwiskiem – i najpewniej też po operacji plastycznej – wraz z rodziną mieszka gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Gdzie? Nie wiadomo. To wiedzą tylko ci, którzy z wdzięczności za to, co przywiózł do USA, od lat go ochraniają. O głębokości jego zakonspirowania najlepiej świadczy fakt, iż William C. Rempel, zbierając materiały do „Uwikłanego”, nigdy nie spotkał go osobiście i mógł tylko setki godzin rozmawiać z nim przez telefon. I najprawdopodobniej tak właśnie będzie już zawsze. Jorge Salcedo – obawiając się długich rąk pogrobowców mafii – na pewno już nigdy nie wróci do Kolumbii.
Roman Warszewski
William C. Rempel, „Uwikłany. Prawdziwa historia człowieka, który pogrążył największy kartel narkotykowy świata”, tłum. Mateusz Borowski, Znak Litera Nova, Kraków 2015
recenzje