Trójmiejska promocja książki - „Dzikowska. Pierwsza biografia legendarnej podróżniczki”
„Z życia czerpała, ile się tylko da. Także w miłości, ramię w ramię z Tonym Halikiem” - czytamy na okładce książki Romana Warszewskiego „Dzikowska. Pierwsza biografa legendarnej podróżniczki” wydanej przez „Znak”.
W najbliższy wtorek, 26 listopada, w Empiku w Galerii Bałtyckiej w Gdańsku Wrzeszczu o godzinie 18 odbędzie się trójmiejska promocja książki.
O trudnej pracy nad biografią oraz o nieznanych dotąd faktach z życia dziennikarki, pisarki, podróżniczki opowiedzą - i odpowiedzą na pytania czytelników - Elżbieta Dzikowska i Roman Warszewski.
Znana milionom Polaków z prowadzonego wspólnie z Tonym Halikiem telewizyjnego programu „Pieprz i wanilia” Elżbieta Dzikowska, dziennikarka, podróżniczka, artystka, krytyczka i kolekcjonerka sztuki - krótko mówiąc człowiek wielu talentów - do tej pory zachowywała monopol na opowieść o sobie i swoim życiu z Halikiem. Ta niezwykła para, mówiąca wzajemnie o sobie „mąż” i „żona”, choć nigdy nie byli małżeństwem, w czasach, gdy granice były zamknięte, zaszczepiła rodakom miłość do podróży i ciekawość świata.
82-letnia dziś Elżbieta Dzikowska, nadal aktywna, planująca kolejne podróże zgodziła się na współpracę przy tworzeniu przez Romana Warszewskiego, trójmiejskiego dziennikarza, pisarza i podróżnika jej biografii. Warunkiem była wspólna wyprawa do peruwiańskiej Vilcabamby - miejsca, do którego przed 43 laty dotarła wraz z Tonym Halikiem. I wokół tej drugiej podróży do tajemniczej stolicy Inków toczy się opowieść o życiu i tajemnicach legendarnej podróżniczki, która wcale nie chce pozostać legendą. O wydanej właśnie biografii i trudnych powrotach do przeszłości rozmawiam z Elżbietą Dzikowską i Romanem Warszewskim.
Dlaczego zdecydował się pan podjąć napisania biografii Elżbiety Dzikowskiej?
Roman Warszewski: Lubię wyzwania.Trzy lata, w których towarzyszyła mi Elżbieta Dzikowska, był czasem wyjątkowo ciekawym.
A ja słyszałam, że gdy Roman Warszewski pojawił się z taką propozycją, miała pani ochotę wyrzucić go za drzwi...
Elżbieta Dzikowska: Może nie tak dosłownie. Wcześniej parę razy odmówiłam innym dziennikarzom „wywiadów rzecznych”. Kiedy Roman się zgłosił w 2016 r., uznałam, że nie jestem żadną ikoną i akurat mnie taka książka jest niepotrzebna. Jednak był tak przekonujący... Okazało się, że kiedy Roman miał 16 lat, pisał do mnie, do czasopisma „Kontynenty”, że chce rozszyfrować pismo rongo-rongo. Pomyślałam, że to ciekawy człowiek. A kiedy zaproponował, że zabierze mnie do legendarnej Vilcabamby, ostatniej stolicy Inków, gdzie 41 lat wcześniej byliśmy wraz z Tonym Halikiem, uznawałam, że będzie to fantastyczne doświadczenie. Uległam mu.
W 1971 r. byliście z Halikiem pewni, że to wy, wraz z prof. Edmundo Guillenem, odkryliście Vilcabambę. Do tej pory zresztą tak podaje część źródeł. Okazało się później, że przed wami był na ruinach ostatniej stolicy Inków Gene Savoy. Pomniejsza to wartość tamtej wyprawy?
ED: Wówczas nie mieliśmy tej świadomości. Byliśmy z Tonym Halikiem pierwszymi Polakami, którzy tam dotarli i zrobiliśmy pierwsze filmy - Tony dla amerykańskiej telewizji NBC, a ja dla telewizji polskiej. Na pewno byliśmy odkrywcami Vilcabamby dla Polski.
Z lektury biografii wynika, że Elżbieta Dzikowska o mały włos nie przypłaciła życiem tej drugiej podróży do Vilcabamby. Warto było aż tak ryzykować?
RW: Niestety, były trudne momenty. ED: Jakie tam trudne? Że raz zabrakło mi tlenu w Cuzco i trzeba było wieźć mnie do szpitala? Dali mi tam trochę tlenu i następnego dnia wsiedliśmy w jeepa i pojechaliśmy do Vilcabamby. A w Vilcabambie poważnie się odwodniłam, bo piłam za mało płynów. Zdawało się wszystkim, również mnie, że mam zawał serca, chociaż zawsze byłam przekonana, że serce mam zdrowe. Wokół nie było żadnych lekarzy, żadnej przychodni, ale Roman sprowadził pielęgniarkę.Kazała mi wypić litr wody i pomogło. RW: Było to znacznie bardziej dramatyczne doświadczenie. To, co teraz mówi Elżbieta, świadczy o jej charakterze i osobowości. Dla niej to, co złe, nie istnieje. Mija momentalnie. Pozostaje tylko perspektywa, żeby iść do przodu.
Czym dla pani jest podróż?
ED: Nie poznaję w podróży siebie, jak wielu podróżników, bo ja siebie już znam. Podróż jest środkiem do celu. I to cel jest najważniejszy. Jeśli mogę wybrać lepsze warunki podróżowania, wybieram je, jeśli nie - umiem się dostosować. W Vilcabambie w 2017 roku spałam na materacu na podłodze. To było całkiem ekskluzywnie, bo kiedy z Tonym w 1976 r. jechaliśmy do Vilcabamby, podróż na koniu trwała tydzień. W pewniej chwili koń zrzucił mnie i ciągnął z nogami w strzemionach za sobą. Tony był tak przerażony, że nawet zdjęcia nie zrobił, czego sobie zresztą do końca życia nie mógł darować. Mieszkaliśmy wówczas w kurnej chacie, spaliśmy na pryczy i kiedy chcieliśmy zrobić zdjęcia, trzeba było wycinać drzewa z dżungli.
W biografii pióra Romana Warszewskiego można przeczytać także o dramatycznych wydarzeniach przeszłości - o śmierci ojca, koszmarze wojny, aresztowaniu pani w czasach stalinowskich w wieku 15 lat, a także o odchodzeniu Tony’ego Halika, mężczyzny, którego pani kochała. Który z tych powrotów do przeszłości okazał się najtrudniejszy?
RW: Elżbieta jest bardzo zamknięta w sobie. Miała taki wybieg - kiedy nie chciała czegoś powiedzieć, twierdziła, że nie pamięta. Przez to wielu spraw musiałem mozolnie dochodzić. ED: Przyznaję, że rzeczy bardzo prywatne chowam dla siebie. Opowiedziałam o ojcu, który był najwspanialszym mężczyzną w moim życiu, ale znałam go bardzo krótko. Należał do AK i miałam 6 lat, gdy Niemcy go aresztowali i osadzili na zamku w Lublinie. Skazany na karę śmierci, postanowił uciec. Nie udało się, zginął zastrzelony podczas próby ucieczki. I potem, mając zaledwie lat 15, też trafiłam do celi na tym samym lubelskim zamku.
Skąd ten areszt?
ED: Należałam do organizacji ZEW (Związek Ewolucjonistów Wolności), pisaliśmy ulotki, mazaliśmy portrety Stalina, próbowaliśmy - nieskutecznie - wysadzić wojskowy pociąg z Moskwy do Warszawy. Pół roku spędziłam w więzieniu, byłam tam najmłodsza. A potem przyszła amnestia i mnie wypuszczono.
Miała pani duże szczęście.
ED: Urodziłam się, i to dosłownie, w czepku. Babcia przechowywała go wiele lat. Zresztą nie mówmy o przykrych rzeczach. Co było, to było. Nie jestem żadną legendą, żyję tu i teraz. RW: Pierwotnie książka miała nosić tytuł „W czepku urodzona”, ale wydawcy on się nie podobał. Proszę zwrócć uwagę, że Elżbieta Dzikowska w wielu miejscach i momentach kokietuje. Mówi, że nie jest legendą, choć doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nią jest. Bo przecież swoją legendę sama świadomie przez lata budowała i buduje do dziś, m.in. twierdząc, że... legendą nie jest! W niektórych wywiadach dystansuje się od napisanej przeze mnie biografii, a jednocześnie często nazywa ją „naszą książką”. To jak to jest? Raz tak, raz tak? Ale taka jest właśnie Elżbieta Dzikowska - osobowość bardzo złożona, a przez to niezwykle interesująca.
W PRL-u służby jeszcze krążyły wokół pani, chciały wymusić współpracę. W biografii opowiada pani o próbie ordynarnego szantażu ze strony niejakiego pułkownika Bieleckiego...
ED: (śmiech) Tak było. Umówił się ze mną w kawiarni „Błękitna”, na dole pod redakcją „Kontynentów”, która mieściła sie w tym samym budynku. Facet przyszedł z żonkilami, najpierw był miły, a potem, gdy odmówiłam współpracy, zagroził, że w takim razie opowie Andrzejowi Dzikowskiemu o moim romansie. Pokazałam mu stojący w kawiarni telefon i spytałam, czy mam go natychmiast połączyć z mężem... Szybko się zmył.
Nie bała się pani?
ED: Nie. To więzienie chyba mnie tak wzmocniło. Okazało się, że można się nie bać, by być wszędzie wolnym. Jak mówi Oriana Fallaci, to strach jest grzechem. Jestem dość zasadnicza. Kiedy postanowię coś robić lub nie robić, to trudno złamać moją wolę... RW: Chciałbym jeszcze wrócić do wątku patriotycznego. Elżbieta jest wielką patriotką. Wiele razy miała okazję zostać za granicą, na bardzo dobrych warunkach. Zawsze mówiła - nie mogę, moja ojczyzna jest gdzie indziej. I to nie tylko są słowa. W różnych inicjatywach jej patriotyzm jest bardzo wyraźny. Przykładem może być niezwykła historia odsłonięcia w Peru pomnika Ernesta Malinowskiego.
Jak to było?
ED: Kilka razy będąc w Peru na przełęczy Ticlio, 4818 m npm. słyszałam, że tę do niedawna najwyżej położoną na świecie kolej transandyjską zbudował Amerykanin, Henry Meiggs. A to przecież był nasz rodak, Ernest Malinowski. Postanowiłam, że w tym miejscu stanie jego pomnik.
Podjęła się tego pani sama?
ED: Oczywiście! Musiałam jednak znaleźć pieniądze. Najpierw zadzwoniłam do Towarzystwa Kolejarzy. Powiedzieli, że świetny pomysł, ale oni są emerytami! Na jakimś koncercie poznałam ówczesnego wiceministra finansów Grzegorza Kołodkę, który zapytał o program „Pieprz i wanilia”. Zadzwoniłam więc do ministerstwa, biorąc numer z książki telefonicznej, a tu sekretarka mówi, że nie może mnie połączyć. Poprosiłam, by tylko przezała, kto dzwoni. Kołodko podjął słuchawkę, kazał być o ósmej rano. Opowiedziałam o pomniku, a on na to: świetny projekt, ale ani pani, ani ja nie mamy pieniędzy. Minister finansów!
Nie zniechęciła się pani?
ED: Zadzwoniłam do Ryszarda Miazka, prezesa telewizji. Przyjął mnie za tydzień. Poprosiłam, by założyli konto, którego numer będzie pokazywany po każdym programie „Pieprz i wanilia”. Jednak pieniądze spływały zbyt wolno. Co robić? Spytałam przyjaciółkę, która pracowała w Szpitalu Kolejowym, czy nie leży u niej ktoś z ważny. Leżał Aleksander Gudzowaty, jeden z najbogatszych Polaków. Zaprosił nas do swojej rezydencji, pokazał piramidę i lamy, ale grosza nie dał. Szczęściem dla mnie w szpitalu leżał też wiceminister transportu Adam Wielądek. Dzięki niemu zaproponowano nam... lokomotywę. Mieliśmy ją sprzedać w Wiedniu za 50 tys. dolarów, by sfinansować pomnik. Z tego też nic nie wyszło. Ostatecznie pomógł minister transportu Andrzej Gołaszewski, zaczęły wychodzić znaczki, cegiełki, jeździłam, namawiałam. Mój przyjaciel Gustaw Zemła zgodził się stworzyć to dzieło. Patronat objął prezydent Aleksander Kwaśniewski. I kiedy już wydawało się, że nic nie przeszkodzi postawieniu pomnika, okazało się, że strona peruwiańska, mimo obietnic, nie postawiła fundamentów.
I co?
ED: Pieniądze na fundamety dał, jak się później dowiedziałam, pan Gudzowaty. Pomnik według projektu mojego przyjaciela, Gustawa Zemły, stanął na przełęczy w 1999 r.
Nadal pani podróżuje?
ED: Oczywiście! W tym roku byłam w Papui Nowej Gwinei i w Wenecji. Planuję jeszcze wyjazd do północno-zachodnich Chin, bo tam jeszcze nie byłam.
Czy można jednym słowem określić Elżbietę Dzikowską?
RW: Może - tak jak pada w książce - wystarczy powiedzieć o niej: multiinstrumentalistka? Ale myślę, że jedno słowo to jednak za mało, by oddać jej osobowość. Na to chyba jednak trzeba około 600 stron - tyle ile jest właśnie w jej biografii. Na pewno Elżbieta Dzikowska warta jest tego, by miała swą biografię za życia, choć z wielu stron ostrzegano mnie przed podejmowaniem tego wyzwania - m.in reportażystka Magda Grzebałkowska. Ale książka powstała, choć - co tu wiele ukrywać - były momenty, kiedy ani mnie, ani mojej bohaterce do śmiechu nie było. Ale przetrwaliśmy to i nadal potrafimy się szczerze do siebie uśmiechać. Mając na uwadze drogę, jaką w czasie pisania tej książki przeszliśmy - to naprawdę dużo.
Rozmawiała: Dorota Abramowicz
Elżbieta Dzikowskawywiady