Pierwsi Polacy w Puncuyoc


Wyprawa Tupac Amaru 2009. Śladami Inki Paucara

W którym momencie górska ścieżka zamienia się w... kamienne schody, nie mam pojęcia. Jest za wysoko, żeby uwagę zwracać na takie szczegóły. Cóż - prawie cztery tysiące metrów nad poziomem morza, na czwarty, czy piąty dzień po przybyciu w wysokie Andy... To jasne: brak aklimatyzacji zakłóca naszą percepcję i zmysł obserwacji. Wspinając się w na stromą przełęcz, uwagę koncentrujemy przede wszystkim na tym, żeby nie odpaść od ściany i nie polecieć w przepaść. A schody? Schody w pewnym momencie po prostu się pojawiły. I potem już były - do samego końca. Po cel, znajdujący się wysoko na przełęczy.


1.
Owe schody przed wiekami zbudowali Inkowie. Dlatego są one nieco inne niż schody europejskie. To schody z Nowego Świata. Ogromne, cyklopie, ciężkie. Ułożone z kamiennych brył, tak topornych i wielkich, że gdy się po nich idzie, można wziąć je po prostu za skalne rumowisko. Że jest to celowo wzniesiona konstrukcja, widać dopiero z pewnej odległości - z dystansu. Wtedy staje się jasne, że kamienie, po których się stąpa, wcale nie zostały porozrzucane siłami natury, lecz że musiała tu zadziałać ludzka ręka.
Właśnie one – schody w sercu gór - zwróciły uwagę pierwszych odkrywców. Nie Kolumba, Pizarra, czy Orellany; w ich czasach o istnieniu tego zakątka nikt nie miał jeszcze zielonego pojęcia. Mowa bowiem o sercu południowoamerykańskiego interioru. Jeszcze dokładniej - o sercu jego serca. Bardziej surowych i niedostępnych okolic już nie ma. Bardziej – jak mówią miejscowi – „adentro”, czyli „do środka” (w domyśle: do środka kontynentu), pójść już nie można.
To dlatego po raz pierwszy region ten został opisany na długo po odkryciu legendarnego Machu Picchu. Tu, biały człowiek dotarł dopiero w latach 50. XX wieku. Dokładnie mówiąc – we wrześniu 1953 roku. Pierwsi - kierując się mapą z lat 30. samotnego wędrowca Christiana Buesa - wspięli się tu: Amerykanie - Henrik Blohm i Richmond Lawrence oraz Peruwiańczyk - Pepe Pancorvo, wszyscy trzej biorący udział w słynnej wyprawie Victora von Hagena, próbującej odtworzyć przebieg prastarych, inkaskich szlaków w najmniej poznanych okolicach. A rejon na wschód od pokrytego śniegami łańcucha górskiego Cordillera Vilcabamba, należał do najdzikszych. Jeszcze w początku XX wieku, o jego istnieniu, nikt w ogóle nie wiedział.
Gdy w początku XX wieku w te strony dotarł słynny odkrywca Machu Picchu – Hiram Bingham, tak pisał na ten temat: W oddali „ (...) ujrzeliśmy długi łańcuch gór pokrytych śniegiem (...). Na próżno szukaliśmy go na naszych mapach. Raimondi, a za nim Królewskie Towarzystwo Geograficzne, nie pozostawili dość miejsca na taki grzbiet pomiędzy rzekami Apurimac i Urubambą. (...) Zagadkę rozwiązał dopiero Albert Bumstead, główny topograf naszej ekspedycji, ustalając, że obie te rzeki znajdują się w tym miejscu o trzydzieści mil dalej od siebie niż przypuszczano. Nasze obserwacje otwierały niezbadany region, liczący 1500 mil kwadratowych, którego istnienia przed 1911 rokiem nikt się nawet nie domyślał. Okazało się, że jest to jeden z największych niespenetrowanych obszarów (...) w Ameryce Południowej. A przecież leży on w odległości mniej niż stu mil od Cuzco, głównego miasta peruwiańskich Andów i siedziby uniwersytetu, liczącego ponad 300 lat!”
Prawie pół wieku później Victor von Hagen, w książce „Highway of the Sun” („Autostrada Słońca”), tak opisywał niespodziewane odkrycie swoich trzech kolegów na przełęczy znajdującej się teraz ponad naszymi głowami: „Przez cały dzień uparcie pięli się w górę, a noc spędzili na wąskiej, skalnej półce. Następnego ranka natrafili na las składający się drzew pokrytych szaro-zielonym mchem, wyglądającym niczym długie, nieuczesane brody. Popołudniu dotarli do czegoś, co wyglądało, jak początek kamiennych schodów, a te, im wyżej, tym stawały się szersze, by w końcu osiągnąć szerokość ośmiu metrów! Trzeciego dnia, na wysokości 13000 stóp, pośród stoków pełnych śladów po dawnych, kamiennych tarasach, już na przełęczy, niespodziewanie wyłoniły się przed nimi, zarośnięte chaszczami ruiny Puncuyoc.”
Badacze dotarli do staroinkaskiej budowli, co do której istnienia - od momentu, gdy w sercu gór natrafili na schody, nie mieli żadnych wątpliwości.

2.
Puncuyoc to konstrukcja przedziwna. Niewielka, ale przepiękna. W sensie dosłownym - podniebna; usytuowana niczym kondorze gniazdo.
To – jak dotąd - najwyżej zlokalizowane inkaskie ruiny. Składają się z jednego dużego, dwukondygnacyjnego budynku, liczącego przeszło osiem metrów długości. Już to jest wielkim kuriozum; Inkowie zwykle bowiem wznosili budynki parterowe. A tu piętro jest solidne, obszerne, dodatkowo - zaopatrzone w okna.
Staranność, z jaką wzniesiono Puncuyoc, wskazuje na wyjątkowe przeznaczenie tego obiektu. To jeden z najlepszych przykładów inkaskiej kamieniarki, porównywalny z najdoskonalej zachowanymi fragmentami murów w słynnym Machu Picchu. Gdy uzmysłowić sobie, iż do Puncuyoc, na wysokości 4000 m npm (!) wiodą najprawdziwsze schody, staje się jasne, że w przeszłości dziać musiały się tu rzeczy ważne i wyjątkowe.
Jakie?
Można tylko snuć przypuszczenia. Puncuyoc leży na terenie dawnego państwa Vilcabamby – ostatniej niezależnej, inkaskiej enklawy, stawiającej opór Hiszpanom aż do roku 1572. Jest więc budowlą stosunkowo późną, na której charakter wpływ mogło wywrzeć rozwijające się już wtedy w Peru budownictwo hiszpańskie. Wskazuje na to m.in. to, że w ruinach odkryto typową dla okresu konkwisty masywną, złamaną podkowę, kilka archaicznych gwoździ i metalowy guzik, co datowanie wiąże z późną fazą podboju podboju. Czy to dlatego Puncuyoc ma piętro – jak większość budynków znanych z tego okresu Indianom z Cuzco? A może... przetrzymywano tu hiszpańskich jeńców, pochwyconych w czasie walk, a następnie wcielonych do indiańskich oddziałów broniących Królestwa Vilcabamby?
Jeszcze inną możliwością jest to, iż Puncuyoc było „tambo” – zajazdem, stacją pośrednią na szlaku łączącym jakieś większe inkaskie osiedla. Albo było czymś w rodzaju astronomicznego obserwatorium i miejsca odosobnienia - swoistą świątynią dumania?
O przeznaczeniu ruin na „tambo”, może wskazywać droga, która po drugiej stronie przełęczy, na której stoi kamienny budynek, ma swój ciąg dalszy. Nie wiadomo jednak, dokąd miałaby ona prowadzić. Jak do tej pory, traktu tego nikt nie spenetrował. Droga, po minięciu przełęczy, szybo przepada najpierw pośród kamiennych turni, potem – w rosnącej niżej dżungli. Czy na przepastnych i niezbadanych po dziś dzień przestrzeniach poza przełęczą Puncuyoc, znajduje się jakieś jeszcze nie odkryte, prekolumbijskie, opuszczone przed wiekami miasto, na szlaku do którego interesujące nas ruiny są tylko stacją pośrednią?
Tego wykluczyć nie można. Ale z drugiej strony wiadomo, że w okresie walk o ostatnią inkaską stolicę – Vilcabambę, tubylcza szlachta na terenach niżej położonych nie mogła czuć się całkiem bezpiecznie. Ze zbrojnymi oddziałami docierali tu zarówno Rodrigo de Orgonez (1537) i Gonzalo Pizarro (1539). Miejscowa indiańska elita na pewno potrzebowała jakiegoś ustronnego miejsca, gdzie niezawodnie była w stanie się schronić w chwilach zagrożenia. Gdzie mogły odbywać się narady i gdzie można było szukać skupienia przed podjęciem ważkich decyzji.
Zlokalizowane dosłownie na przedprożu nieba Puncuyoc, do czegoś takiego nadawałoby się w sposób bezkonkurencyjny. Wiadomo – na przykład – że zanim w 1557 roku, po kilkuletnich namowach Hiszpanów Sayri Tupac – syn powstańczego wodza Manco Inki II, dobrowolnie opuścił Królestwo Vilcabamby, młody Inka, nie wiedząc jaką decyzję ma podjąć, przez długie tygodnie pościł i szukał kontaktu z przodkami w jakimś bliżej nieokreślonym miejscu odosobnienia. Jakim?
Nie wiadomo.
Czy było nim właśnie Puncuyoc?

3.
Żeby tam dotrzeć, wyruszyliśmy z Huancacalle – najlepszej bazy wypadowej dla kogoś, kto chce penetrować dawne Królestwo Vilcabamby. Tam kończy się bity szlak, dalej poruszać się można albo pieszo, albo na grzbiecie koni lub mułów. Mieszka tam też rodzina Cobosów – legendarnych przewodników, którzy ziemie te znają jak nikt inny. To szeroko rozgałęziony ród, do którego – przed reformami generała Velasco Alvarado – należały tereny, gdzie znajdowała się odkryta w 1964 roku Vilcabamba. To właśnie Cobosowie – Benjamin, Jose i Juvenal, w roku 1964 do zaginionych w selwie ruin ostatniej inkaskiej stolicy doprowadzili Amerykanina - Gene Savoya, który od tego momentu znany jest jako odkrywca Vilcabamby.
Juvenal Cobos żyje do dziś. W czasach Savoya był młokosem; dziś liczy 74 lata. Znam go od kilku lat. W zeszłym roku jego córka, Rosa, była moją przewodniczką na szlaku do Vilcabamby.
W tym roku, gdy Juvenal dowiedział się, że nas – Jarka Molendę, Arkadiusza Paula i mnie – interesuje Puncuyoc, postanowił, iż w góry z nami wyruszy osobiście. – To zbyt wymagająca eskapada, byście szli sami – zawyrokował. – Podejście jest naprawdę strome. Poza tym, w Puncuyoc zwykle jest bardzo zła pogoda. Niespodziewanie zrywają się tam porywiste wiatry i ni stąd ni zowąd naciągają gwałtowne ulewy. W nocy natomiast jest mróz. Zdarza się, że do południa, szlak jest oblodzony.
Do Yupanqui, skąd mieliśmy ruszyć na szlak, dojechaliśmy jeszcze samochodem. Tam, następnego dnia, skoro świt, przesiedliśmy się na muły i konie. Trzy zwierzęta przeznaczone były pod siodło, trzy inne pod ekwipunek. Mimo że wiedzieliśmy, iż w okolice Huancacalle powinniśmy powrócić już po około czterech dniach, trzeba było zabrać namioty i niezbędną ilość prowiantu.
Za Yupanką droga momentalnie zmieniła się w wąską ścieżkę. Wiła się niezliczonymi zakosami w górę, dzięki czemu błyskawicznie zaczęliśmy nabierać wysokości. Konie i muły początkowo zdawały się tego w ogóle nie zauważać. Dopiero po około godzinie ich sierść pokryła się potem, a pyski pianą.
Pierwszy popas zrobiliśmy na rozległej trawiastej hali, która w Andach nosi miano „puny”. Otwierał się z niej przepyszny widok na rozciągające się na zachodzie pasmo Cordillery Vilcabmba. Z dna doliny, w której leży Huancacalle, w ogóle nie było go widać. Co innego teraz – nagle góry stanęły przed nami w całym majestacie, prezentując całą swą potęgę. Niebo było czyste, wysokie, szeroko otwarte, tylko tu i ówdzie upstrzone białymi kępkami „cummulusów”. Przed sobą mieliśmy dziesiątki ośnieżonych szczytów mieniących się w słońcu niczym diamenty. Nadlatujące znad nich podmuchy wiatru, niosły z sobą chłód co najmniej setki górskich lodowców. W przeszłości te niebotyczne góry stanowiły trudny do sforsowania mur, którym Inkowie próbowali odgrodzić się od hiszpańskiej części Peru. Dziś to już tylko wyzwanie dla globtroterów i alpinistów - co najmniej połowa z tych szczytów po dziś dzień pozostaje niezdobyta.
Nieco bliżej, gdzieś do połowy wysokości horyzont przesłaniała gigantyczna czarna, skalna ściana, zwieńczona kilkunastoma szczytami, wyglądającymi, jak groty wymierzone w niebo. Mniej więcej w jej połowie, między dwoma z tych skalnych ostrzy, widać było niewielkie, podłużne wybrzuszenie.
– To tam – wskazał Juvenal. – Właśnie tam leży Puncuyoc. Jeśli spojrzycie przez lornetkę, bez trudu odróżnicie, co jest zboczem, a co budowlą. Ruiny znajdują się wprost przed nami, na przełęczy.

4.
Dlaczego tak nam zależało, żeby dotrzeć właśnie na Puncuyoc?
Powodów było kilka. Po pierwsze - wiedzieliśmy, że jest to miejsce stosunkowo rzadko odwiedzane. Po odkryciu ruin w 1953 roku przez wpółpracowników Victora von Hagena (on sam nigdy tam nie był) w latach 80. XX wieku był tam niestrudzony badacz tych ziem, amerykański architekt i podróżnik – Vince R. Lee. Gene Savoy – odkrywca Vilcabamby z roku 1964 – do Puncuyoc trafił jeszcze później: dopiero w latach 90; mniej więcej w tym samym czasie co Hugh Thomson – brytyjski pisarz i dziennikarz oraz Amerykanin – Gary Stiegler. Co dziwne – nigdy nie wspięli się tam ani Victor Angles Vargas, ani Edmundo Guillen – peruwiańscy archeolodzy, którzy twierdzili, iż w Andach widzieli wszystko. Tak więc wspinaczka do Puncuyoc miała posmak poruszania się naprawdę nieprzetartym szlakiem. Z Polski tam jeszcze nikogo nie było. Mieliśmy więc szansę na choćby taką – niezbyt okazałą, ale jednak - palmę pierwszeństwa...
Poza tym – wszak zaraz potem planowaliśmy zanurzyć się w odmęty selwy, by szukać całkiem nieznanych ruin - eskapada do Puncuyoc miała trudny do pogardzenia walor treningu. Z opisu i Lee, i Thomsona (co w Huancacalle potwierdził Juvenal) wiedzieliśmy, że droga na przełęcz jest wielce wymagająca. Chodziło o to, by – gdy przez nią jakoś przebrniemy – nic nie było dla nas już trudne.
Był jeszcze jeden powód – kto wie, czy nie najistotniejszy. Od dwóch lat, w Andach tropiłem ślady Inki Paucara – przedstawiciela tubylczej szlachty, który – zgodnie z ustaleniami, które poczyniłem w 2007 roku, w czasie wyprawy Q’ero Expedition, w drugiej połowie XVI wieku zapoczątkował unikalny program biologicznej odnowy wybranych grup inkaskiego społeczeństwa. W pewnym momencie – po niezliczonych klęskach, jakie hiszpańscy konkwistadorzy zadali Inkom – obecny w pamięci tubylców do dziś Inca Paucar doszedł od do wniosku, iż jeśli jego lud nadal będzie stawiał opór najeźdźcom z bronią w ręku, wkrótce ulegnie całkowitej eksterminacji. Zamiast walki, zaproponował coś innego: coś, co dziś można by nazwać... programem wydłużania życia wybranych grup inkaskiej społeczności. Do indiańskich enklaw położonych bardzo wysoko w górach, Inka Paucar zaczął sprowadzać rośliny lecznicze, które rosły w dżungli, na niżej położonych terenach Co się okazało?. W sterylnych, wysokogórskich warunkach rośliny te poczęły czynić cuda. Ci z Indian, którzy zawierzyli Paucarowi, tego nie pożałowali – choroby przestały się ich imać, zaczęli żyć coraz dłużej. Śladem tego jest wzbudzająca zainteresowanie naukowców - i będąca faktem po dziś dzień - długowieczność plemienia Q’ero, którego członkowie jeszcze obecnie dożywają nawet 120 lat!
To oczywiste, że zanim wśród tubylców doszło do takiego przełomu i zanim część Inków zdecydowała się już więcej nie walczyć, by zamiast tego zająć się „biologiczną odnową”, problem ten musiał wśród Indian wzbudzać wiele kontrowersji. Zapewne wielokrotnie był dyskutowany. Jeśli kwestię, czy syn Manco Inki II – Sayri Tupac powinien opuścić Vilcabambę, rozważano całymi latami, to tym większe emocje wzbudzać musiał „Projekt długowieczność”.
A jeśli tak, debata nad nim najpewniej toczyła się właśnie w tak wyjątkowych miejscach jak Puncuyoc.
Tropiąc Inkę Paucara i pozostawione przezeń ślady, nie można było tam się nie udać.

5.
Żeby dotrzeć na przełęcz, na której w okularze lornetki ujrzeliśmy ruiny tajemniczej dwukondygnacyjnej, kamiennej budowli – trzeba było dokonać trawersu zbocza od południa. Ale konno, niestety, można było pokonać co najwyżej połowę dystansu. Dalej trzeba było iść pieszo. I - tak jak nas ostrzegano - nie był to wcale prosty szlak. Jak to często w Andach bywa, w górę i w dół - naprzemiennie. Najpierw stromo w dół, potem jeszcze bardziej stromo w górę. Następnie – znów w dół grzbietu, na który przed chwilą z trudem weszliśmy. Jeszcze później – w górę, w górę, w górę... Bez końca.
Obóz rozbiliśmy w kotle przed ostatnim, najdłuższym podejściem. Teren tylko z pozoru zdawał się do tego nadawać. Pełno było tam niewielkich muld, które ginęły pod grubym kobiercem z trawy „ichu”, lecz natychmiast objawiały swoją obecność, gdy próbowaliśmy rozstawić namioty. Było też mokro. Kamienisty grunt, pokrywały grube czapy mchów, które – jak gąbka – nasączone były wodą. W pobliżu natrafiliśmy na fundamenty dwóch kamiennych, inkaskich chat zwróconych do siebie wejściami. Widać, w przeszłości, idąc do Puncuyoc, Indianie też zwykli byli tu się zatrzymywać i obozować.
Noc dała nam się we znaki do szpiku kości - tak była mroźna. Tropik namiotów pokrył się grubą warstwą szronu i grudkami lodu. Gdyby padało, nie byłby to deszcz (o którym wspominali wszyscy, którzy byli tu przed nami), lecz śnieg i grad.
Następnego dnia, po słabo podgrzanym posiłku (nic nie chciało się palić), ruszyliśmy dalej w górę stromej ścieżki. Tu było już naprawę wysoko - oddychaliśmy z największym trudem. Granica 4000 metrów nad poziomem morza zdawała się być tuż- tuż, a może już ją nawet przekroczyliśmy? Czuliśmy się tak marnie, że byliśmy tego bardziej niż pewni... Każdy pokonywany metr stanowił wyzwanie i torturę. To dziwne, ale pierwszy i drugi krok można było jeszcze jakoś zrobić; natomiast przy trzecim natychmiast pojawiały się problemy. Opór materii za każdym razem jakby eksplodował – a przecież jeszcze sekundę wcześniej nic go nie zapowiadało… Jakby w organizmie, w jednej chwili, czegoś zaczynało brakować. Czego? Tlenu. Powietrza. Nawet przy niewielkim wysiłku lawinowo narastał dług tlenowy; tak można to naukowo objaśnić. Trzeba było zatrzymać się, odpocząć, przysiąść na kamieniu… A po chwili – wbrew wszelkiej logice i rozsądkowi – znów zerwać się do dalszej wspinaczki: do pierwszego i drugiego kroku…
To właśnie tu, na tym odcinku, pojawiły się schody. Najpierw towarzyszyły nam bezwiednie, bo – odganiając czarne plamy latające nam przed oczami - nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nimi idziemy. Gdy wreszcie, na którymś postoju je zauważyliśmy, oprócz zdziwienia, odczuliśmy radości: nie dlatego, by miało nam teraz iść się wygodniej, lecz dlatego, iż oznaczały to, że jesteśmy już naprawdę blisko celu.


6.
Puncuyoc wyłoniło się przed nami niespodziewanie, dopiero na ostatniej prostej. Podejście było tak strome, iż – patrząc od dołu, z żabiej perspektywy - najpierw ujrzeliśmy je spłaszczone i zniekształcone. Właściwych proporcji budowla nabrała dopiero wtedy, gdy stanęliśmy na przełęczy. I od razu było wiadomo, że miejsce to warte było całej tej męczarni i wspinaczki.
Jarek został gdzieś daleko w tyle, pierwszy na miejsce dotarł Arkadiusz. Jak zobaczył, że cel znajduje się dosłownie na wyciągnięcie ręki, nie wiadomo gdzie odnalazł w sobie rezerwy sił; nie było szans żeby za nim nadążyć. Gdy go potem pytałem, jak to zrobił, uśmiechnął się tylko i powiedział: - Macę wziąłem po drodze. Lepidum meyenii. To ona, mój drogi, dodała mi skrzydeł. Patent dawnych Inków.
Potężny kamienny budynek zajmował całą przełęcz. Był precyzyjnie wpasowany między dwie, stanowiące dla niego cos w rodzaju obramowania, skalne wyniosłości. Stał na wysokim tarasie, w którym znajdowało się osiem trapezoidalnych nisz. Inaczej niż w Vilcabambie, mury miał nienaruszone. To dlatego, że (z uwagi na wysokość), prócz chłostanych wiatrem kęp trawy „ichu”, nie było tu już żadnej roślinności. Jeszcze raz okazało się, że dla kamiennych budowli dużo groźniejsze niż upływ czasu, są korzenie roślin. To one rozsadzają mury. Często, w tym niszczycielskim rzemiośle, są bardziej skuteczne niż buldożery.
Wbrew temu, przed czym nas ostrzegano, nie padało. Wiatr też był umiarkowany, wyszło słońce. Mury budynku co chwila zmieniały barwę – od ciemnozielonej, po brązową i żółtą. Pod wpływem światła, zdawały się ożywać. Zarys budowli, jako cień, odbijał się w jeziorku, które znajdowało się pod nami. Mimo że musieliśmy w jego sąsiedztwie przechodzić, zauważyliśmy je dopiero teraz.
- To naprawdę niezwykłe miejsce – Arkadiusz nie mógł wyjść z podziwu
- Właśnie dlatego tu jesteśmy – podchwyciłem. - Po tym, co widzieliśmy po drodze, bardziej niż kiedykolwiek jestem przekonany, że właśnie tu tygodniami medytował Sayri Tupac, zanim zdecydował się na opuszczenie Vilcabamby. Że Puncuyoc w czasach Inków było owy miejscem, o którym kilkakrotnie wspominały hiszpańskie kroniki: gdzie zapadały decyzje wymagające od Inków największego namysłu.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Wskazuje na to szerokość schodów, jakie tu prowadzą. Są one tak zbudowane, by – mimo zawrotnej wysokości - z powodzeniem mieściła się na nich lektyka. A w lektyce podróżowały tylko najważniejsze osoby państwie. Na tej wysokości – tylko król, Inka i doradzający mu kapłani.
Był jeszcze jeden argument, z którego istnienia dopiero teraz zacząłem zdawać sobie sprawę: cienie w tafli jeziora na dole. Inkowie wróżyli z takich odbić. Interpretowali je, starali się odczytać z nich przyszłość. Lubowali się w takiej subtelnej grze światła i kształtów. A zarówno Garcilaso de la Vega – słynny kronikarza, jak i Diego Fernandez – jego kolega fachu pisali, że zanim Sayri Tupac udał się do Limy i Cuzco, najpierw zasięgał języka w wyroczni i wsłuchiwał się w to, co podpowiadała mu otaczająca go przyroda.
Teraz nie miałem wątpliwości, że właśnie Puncuyoc mogło być taką wyrocznią!
A jeśli chodzi o Inkę Paucara?
Pozostawał nadzwyczaj czytelny kontekst:
Decyzja Sayri Tupaca o opuszczeniu Vilcabamby – przez wielu jego pobratymców krytykowana, jako tchórzliwa, wprowadziła zamęt w szeregach Hiszpanów. Przez pewien czas wydawało im się, że problem z walczącą, nękającą ich Vilcabambą został raz na zawsze rozwiązany. Tymczasem Vilcabamba w tym czasie, gdy Sayri bawił w hiszpańskiej części Peru, okrzepła. Rządy przejął tam następny władca – Titu Cusi. Na ile wzrosła potęga niezależnej inkaskiej enklawy, okazało się dopiero wtedy, gdy mieszkający w hiszpańskiej części Peru Sayri Tupac umarł. On co prawda nie żył, ale Vilcabamba kwitła. Mówiąc dosadnie - Hiszpanie obudzili się z ręką w nocniku.
To, co w kilka lat później zrobił Inka Paucar, było bardzo podobnym fortelem. Analogia z postępowaniem Sayri Tupaca jest uderzająca. Również chodziło o uśpienie czujności Hiszpanów, o diametralną zmianę taktyki. Odejście od walki na rzecz rewitalizacji, to powtórka z tego, co poprzednio Sayri Tupakowi podpowiedziało Puncuyoc.
Tym bardziej, że wspinaczka, jaką Paucar, w drodze na przełęcz mógł zafundować tym, wraz z którymi chciał podjąć odpowiednie decyzje (lub których chciał do nich przekonać), stanowiła znakomite laboratorium, w którym o słuszności jego poglądów każdy mógł przekonać się na własnej skórze. Pnąc się do Puncuyoc – jak nigdzie indziej - można było wypróbować roślinne środki, które Inkom miały zapewnić większą witalność niż ta, którą cieszyli się Hiszpanie.
Dokładnie tak, jak w naszej grupie zrobił to Arkadiusz!

7.
Następnego dnia byliśmy już w drodze powrotnej do Huancacalle. Najpierw trzeba było zejść do obozu, spędzić następną noc na „punie”, a kolejnego ranka odczekać, aż rozmrożą się namioty. Potem – zejść do miejsca, gdzie czekały na nas konie i załadować nas nie ekwipunek.
Zwykle takie powroty są smutne. Coś bowiem w niezaprzeczalny sposób bezpowrotnie się kończy.
Dla na jednak oznaczało to jednak początek - początek nowej przygody. Po krótkim popasie w Huancacalle, mieliśmy ruszyć do dżungli, by tam szukać czegoś, o czym do tej pory nikt nie miał zielonego pojęcia, a co my mieliśmy nadzieję odnaleźć.
CDN
Pierwsi Polacy w Puncuyoc
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków