W MATNI
(O tym, jak partyzanci Che Guevary uciekali z Boliwii)
We wrześniu, w wydawnictwie Bellona, w serii Historyczne Bitwy, ukaże się moja nowa książka pt. „Che Guevara w Boliwii 1966-1967”. Poniżej - skrócona wersja jednego z jej rozdziałów, który właśnie został wydrukowany w kwartalniku literackim „Migotania”. Rozdział ten opowiada o ucieczce niedobitków oddziału Che z Boliwii. To pierwsza tak obszerna relacja na ten temat w języku polskim.
Mimo że w ostatnim starciu partyzanckiego oddziału Ernesto Che Guevary w wąwozie Yuro w Boliwii po stronie rządowej udział wzięło blisko 2000 żołnierzy, spośród 17 partyzantów, którzy znaleźli się w okrążeniu, aż dziesięciu udało się przetrwać. W następnych miesiącach zapisali oni jedną z najbardziej dramatycznych (a jednocześnie najmniej znanych) kart w historii partyzanckich zmagań na terenie Ameryki Południowej. Co prawda czterech z nich – Mario (El Medico), Pablito, Chapaco i Eustaquio – gdy przy ujściu potoku Mizque podjęli próbę przeprawy przez Rio Grande, zginęło z rąk wojska już trzy dni później, jednak sześciu pozostałych – Pombo, Urbano, Benigno, Inti, Dario i Ñato – przez prawie pięć miesięcy, na przekór wszystkim niebezpieczeństwom i wszelkiej logice, grało na nosie boliwijskiej armii i kilkakrotnie przerywało co raz to zamykający się wokół nich pierścień okrążenia. Oto pierwsza relacja w języku polskim na ten temat.
Dwaj Boliwijczycy – Inti i Dario – po pokonaniu 2500 kilometrów, ostatecznie przedarli się do odległej boliwijskiej prowincji Beni, gdzie w kolejnych latach próbowali wskrzesić ideę Ejercito de Liberacion Nacional. Inny Boliwijczyk – Ñato – w dramatycznych okolicznościach (o czym za chwilę) zginął w połowie listopada 1967 roku, kilkanaście kilometrów na południe od Cochabamby. Natomiast Kubańczycy – Pombo, Urbano i Benigno – po niezliczonych tarapatach, które mogłyby stanowić kanwę niejednego sensacyjnego filmu, po przejściu pieszo 3500 kilometrów, pod koniec lutego 1968 na pustyni Atacama przekroczyli granicę Chile, skąd przez Santiago, Wyspę Wielkanocną, Tahitii, Singapur, Ateny, Wiedeń i Pragę (prawdziwa odyseja!), w marcu tegoż roku, w aurze bohaterów, powrócili do Hawany.
Feralnego 9 października 1967 roku każdego z wymienionej szóstki boliwijscy „rangers” mijali dosłownie w odległości kilku metrów. Mimo to – i mimo iż Pombo i Benigno byli poważnie ranni (pierwszy w nogę, drugi w plecy) – nikt nie był w stanie ich wytropić. Niewątpliwie znać o sobie dało doświadczenie trzech Kubańczyków, wyniesione jeszcze z Sierra Maestra, a także to, iż Ñato i Inti, w grupie Che, należeli do najlepiej wyszkolonych Boliwijczyków. Z psychologicznego punktu widzenia nie bez znaczenia był także fakt, że żaden z partyzantów z owej szóstki nie zdawał sobie sprawy, iż biorą udział w potyczce absolutnie niepowtarzalnej i – de facto – finałowej. Z ich punktu widzenia była to bitwa jedna z wielu. Przez wiele godzin nie byli świadomi, najpierw – że Che wpadł w ręce przeciwnika; potem – iż już nie żyje. Gdy następnego dnia zakradli się do La Higuera i, ukryci na polu kukurydzy, z pewnej odległości obserwowali załadunek do helikopterów podłużnych, czarnych plastikowych worków, nie mieli pojęcia, iż w jednym z nich znajdowało się ciało Che...
W owym miejscu, które partyzanci w swoich wspomnieniach określają jako „Naranjal Santa Elena”, nikogo oczywiście nie było. Ale i to nie złamało ich wiary w to, że już wkrótce spotkają się ze swoim dowódcą i ludźmi, którzy winni mu towarzyszyć. Dopiero gdy 10 października Radio Santa Cruz, Radio Altiplano i Radio Balmaseda zgodnie podały, iż „Che, który padł we wczorajszej bitwie, ubrany był w szary sweter, a na ręce miał zegarek marki Rolex”, do partyzantów z wolna zaczęło docierać, iż – najprawdopodobniej – ich szefowi nie udało się ujść z życiem.
Benigno: „Jak usłyszałem o tym swetrze i zegarku, najpierw odczułem wielką wściekłość. Bo pamiętałem, iż ten szary sweter był swetrem Tumy, który – konając na rękach Che – mu go ofiarował. Podobnie było z zegarkiem. Tuma prosił, by Che i ten sweter, i zegarek zawiózł na Kubę i przekazał – jako ostatnią pamiątkę – jego dzieciom... I teraz uświadomiłem sobie, że te rzeczy – tak cenne dla Tumy – znajdowały się w rękach tych bestii, tych cabrones! Czułem, że mógłbym ich udusić gołymi rękoma... I dopiero po chwili dotarło do mnie, co tak naprawdę to oznacza! Co tam zegarek! Co tam sweter! Co tam te wszystkie rzeczy – choćby najcenniejsze! Bo przecież ze słów, które docierały z tranzystora, jasno wynikało, iż nasz kochany Che naprawdę już nie żyje, albo – w najlepszym razie – jest w rękach wojska! Bo skąd mogliby oni – cabrones – wiedzieć, jaki sweter miał on na sobie? Skąd – w innym razie – mogliby mieć pojęcie o rolexie na jego ręce? I poczułem wtedy już nie wściekłość, lecz żal – żal przeogromny. Poczułem, że po twarzy płyną mi łzy. Płakałem. A gdy podniosłem wzrok, takie same łzy zobaczyłem w oczach moich towarzyszy. Wszyscy płakaliśmy; płakaliśmy jak dzieci – tak jak płacze się po stracie ojca!”
Stało się oczywiste, że nie ma co maszerować w kierunku drugiego miejsca ewentualnej zbiórki – do zbiegu rzek Rio Grande i Mizque. I była to – choć wtedy nikt nie był tego świadomy – decyzja zbawcza. Bo właśnie tam, na południe, podążyła druga grupa tych, którzy przetrwali bitwę w Yuro – Eustaquio, Mario, Pablito i Chapaco. I wszyscy z nich przepłacili to życiem. Przy brodzie Rio Grande wojsko zastawiło na nich pułapkę – wszystkich wystrzelano jak kaczki.
Zamiast na południe, szóstka partyzantów pod dowództwem Pombo ruszyła na północ – w kierunku Vallegrande, Santa Cruz i Cochabamby. Postanowili jak najszybciej wydostać się rejonu, gdzie była największa koncentracja wojska, a potem – wędrując nocami – w którymś z miast planowali nawiązać kontakt ze strukturami Komunistycznej Partii Boliwii.
Najpierw jednak pozbyli się nadmiaru bagażu, który mógłby opóźniać marsz (ofiarą tej „czystki” padł przede wszystkim sprzęt medyczny) i utworzyli kubańsko-boliwijskie pary: Inti – Urbano, Dario – Pombo i Benigno – Ñato. Każda para w tym minibatalionie miała stanowić pododdział. Gdyby któryś z partyzantów został poważnie ranny i nie mógł kontynuować ucieczki (lub ją opóźniał), drugi towarzysz z pary miał go po prostu dobić. Tak więc w razie konieczności Inti miał zabić Urbano albo Urbano – Inti; Dario miał zabić Pombo, albo Pombo – Dario. Wreszcie Ñato miał zabić Benigno, albo Benigno – Ñato. Ten ostatni wariant – niestety – w krytycznej sytuacji pod Cochabambą w pewnym momencie musiał zostać zrealizowany!
Che i Pombo
W pierwszej fazie wychodzenia z okrążenia krytyczny okazał się 12 października – dzień wielkiej wojskowej ofensywy, gdy kilkanaście kilometrów dalej na południe zginęli Eustaquio, Pablito, Chapaco i Mario. Był to czas, gdy zdezorientowani sytuacją, w jakiej się znaleźli, poruszali się jeszcze całkiem po omacku i nie potrafili zlokalizować miejsca, w którym się znajdowali. Wciąż będąc wewnątrz wielkiego pierścienia okrążenia, nagle trafili w sam środek znacznie mniejszego kręgu utworzonego przez żołnierzy. Schodzących ku nim z okolicznych wzgórz rangers mieli dosłownie na wyciągnięcie ręki. Myśleli, że już po nich – że „bój to będzie ich ostatni”. Namiastkę szansy dawała im tylko gęsta roślinność, porastająca dno doliny, w której się ukrywali oraz (o czym najpierw nie wiedzieli)... strach zbliżających się żołnierzy.
Benigno: „Gdyby nie cały tragizm sytuacji, można by nazwać ją przekomiczną. Widziałem wiele filmów, ale z czymś takim nigdy się nie spotkałem. Żołnierze byli tuż-tuż i dosłownie ocierali się o nas, ukrytych w gęstwinie. Nawoływali do siebie, tak by słyszeli to ich przełożeni: »Tu nikogo nie ma!«. »Tu też nikogo nie ma!«. »Musimy się wycofać, bo tylko tracimy tu czas!» A przecież musieli zauważyć ślady, które pozostawiliśmy i których nie zdążyliśmy pozacierać. Było widać, że wcale nie mają ochoty nas szukać, że boją się, iż polując na nas, sami stracą życie! W pewnej chwili jakiś młodziak stanął dosłownie pół metra od krzaka, za którym leżałem ukryty w gęstwinie. I w tym momencie nasze oczy spotkały się: moje gotowe do oddania strzału, i jego – skrajnie przerażone. Musiał mnie zobaczyć – innej możliwości nie było! Widział, że mam go na muszce – że za sekundę może już go nie być! Ale był rozsądny! Bo zrobił jedyną rzecz, jaka w tamtej chwili mogła uratować mu życie. Najpierw – cały zesztywniały z przerażenia – zatrzymał się, a potem krok za krokiem, żeby tylko mnie nie sprowokować do strzału, powolutku, zaczął się wycofywać. A gdy oddalił się o jakieś trzy, cztery metry (wszystko odbywało się w tak niewielkiej odległości!), zawołał do swoich kolegów (choć tak naprawdę było to skierowane do mnie): »Tu na pewno nikogo nie ma!« Po czym odwrócił się na pięcie i – na tyle, na ile pozwalało na to poszycie – zaczął uciekać!”
Noc z 12 na 13 października partyzanci spędzili w okrążeniu. W gęstym lesie spali z przeciwnikiem praktycznie ramię przy ramieniu. Byli przekonani, iż następnego dnia będzie już po nich. Ustalili, jak zapobiec temu, by nie dostać się do niewoli. Kto – gdy nadejdzie ostatnia chwila – ma strzelać do kogo. I kto z nich ostatni ma zostać przy życiu, by zaraz potem zginąć śmiercią samobójcy. Mimo to byli radośni, pogodni. Jak potem opowiadali, dopiero w tamtym momencie poczuli, czym jest prawdziwa wolność i wyzwolenie. I zamiast umartwiać się grozą sytuacji, postanowili... dobrze się najeść! Zjedli wszystkie zapasy, jakie im pozostały, żeby następnego dnia, gdy będą umierać, kiszki nie grały im marsza. Uczta była tak obfita, że – zamiast trzymać wartę – wszyscy posnęli! I gdy obudzili się następnego dnia, że zdumieniem stwierdzili, że... jeszcze żyją!
Potem nastąpił epizod bardzo znamienny. Pokazał bowiem, że przez noc stracona poprzedniego dnia nadzieja nagle w nich odżyła: bo zamiast spalić wszystkie pieniądze (by nie wpadły w ręce wroga), zamiast (z tego samego powodu) porozbijać swoje zegarki, nagle opadły ich wątpliwości: Czy zrobienie czegoś takiego nie byłoby jednak lekkomyślnością?
Czy nie byłoby wręcz głupotą? Bo – jeśli jakimś cudem udałoby im się jednak wyjść z okrążenia – czy nie byłoby to tak, jakby pozbywali się żywności, którą będą potrzebować, a którą można kupić za pieniądze lub wymienić za tak cenione przez chłopów zegarki? Benigno: „To był przełom. Spojrzeliśmy po sobie i w oczach ujrzeliśmy błysk, którego poprzednio nie było. Podpełzliśmy możliwie jak najbliżej pozycji wroga, a następnie – otwierając wściekły ogień na wszystkie strony – rzuciliśmy się przed siebie. Nigdy jeszcze nie biegłem tak szybko! Nigdy nie strzelałem tak zaciekle! Nigdy nie byłem tak ślepy na leżące pod nogami powalone pnie i gałęzie bijące po twarzy. Tamci byli zaskoczeni. Byli oszołomieni snem i hukiem naszych wystrzałów. Także strzelali, owszem. Ale były to strzały oddawane na oślep. A my mknęliśmy przed siebie. I nic nie było nas w stanie zatrzymać Wyczerpani padliśmy na ziemię dopiero po jakichś dziesięciu kilometrach. I choć trudno było w to uwierzyć, nie drasnęła nas ani jedna kula!”
Tego dnia złożyli przysięgę. Obiecali sobie, że jeśli zdołają przeżyć, nie zrezygnują z walki i będą kontynuować dzieło zapoczątkowane przez Che. Jeszcze powrócą tam, skąd teraz uchodzili. W przyszłości ogień rewolucji wzniecą także w innych prowincjach Boliwii. Bo jedna przegrana potyczka, jedna nieudana kampania jeszcze o niczym nie przesądzała. Czy nie tak uczył el comandante supremo – Fidel Castro?
Powoli wychodzili z dżungli. Kolejną noc spędzili w chatce samotnej staruszki, od której kupili trochę żywności. Broni nie byli w stanie ukryć, więc podali się za żołnierzy. Czy chłopka uwierzyła? Tego nie byli w stanie dociec. Ten dylemat miał im zresztą towarzyszyć przez wszystkie następne miesiące: Z jednej strony wiedzieli, że powinni unikać kontaktu z wieśniakami, których mogła skusić bardzo wysoka – wynosząca aż 10 milionów peso! – nagroda za wskazanie miejsca ich pobytu. Z drugiej – byli skazani na pomoc miejscowych w zaopatrzeniu się w żywność. Byli między młotem a kowadłem. Z jednej strony mógł na nich spaść cios zdrady, z drugiej – drążyła ich obezwładniająca trucizna głodu. Gdy zdarzało się, iż przez wiele dni nie mieli co włożyć do ust, w końcu przestawali rozróżniać, co – z dwojga złego – jest gorsze.
Benigno: „Głód był naszym najwierniejszym towarzyszem. Był siódmym z nas – nawet na krok nas nie odstępował. Był też naszym przeciwnikiem i wrogiem; kto wie, czy nie najgorszym? Partyzant, gdy coś je, nigdy nie wie, kiedy następny raz będzie mógł coś włożyć do garnka. Dlatego, w miarę upływu czasu, głód stał się naszą największą obsesją. Bez przerwy rozmawialiśmy o jedzeniu; o tym, co zamówimy w barze, w restauracji (choćby najnędzniejszej), gdy wymkniemy się pogoni. Śniliśmy o jedzeniu. Do jedzenia wznosiliśmy modły. Jedzenie było dla nas synonimem szczęścia”.
16 października w kolejnej napotkanej chłopskiej chacie kupili nożyczki. Chcieli przyciąć brody i włosy, żeby bardziej upodobnić się do ludzi. Nowe nożyczki kosztowały wtedy w Boliwii około 10 tysięcy peso, jednak wieśniak, który bezbłędnie wyczuł, z kim ma do czynienia, zażądał od nich aż 60 tysięcy. Zapłacili bez zmrużenia oka. Wiedzieli, że w sytuacji, gdy w okolicy nadal roi się wojska, w zasadzie byli zakładnikami napotykanych ludzi. Dlatego postanowili chłopa przytrzymać przy sobie: za doprowadzenie ich do rzeki Piraipani zaoferowali mu cały milion peso. Wieśniak poszedł na to bardzo chętnie, zainkasował uzgodnioną kwotę, po czym – mniej więcej w połowie dystansu – powiedział, że musi zawrócić, bo dalej nie zna drogi. Na pocieszenie, mrugając przy tym porozumiewawczo, pomógł im jeszcze zakopać obcięte włosy. Powiedział: „Jeśli chcecie przeżyć, musicie pozostawiać jak najmniej śladów”.
Po dotarciu do Piraipani, przez pół dnia, żeby zmylić pościg, w lodowatej wodzie szli korytem rzeki. Dalej – wciąż nie do końca wiedząc, gdzie się znajdują – skierowali się ku wiosce Citano (ominęli ją szerokim łukiem) i ku kolejnemu górskiemu grzbietowi – La Veinticinco.
Benigno: „Tam zdarzyło się prawie to samo, co miało miejsce 12 października. Znów dosłownie otarliśmy się o żołnierzy, którzy za przewodników mieli dwóch wieśniaków. Na szczęście zauważyliśmy ich wcześniej, niż oni nas, i schroniliśmy się do jamy pod olbrzymim głazem. Ale im zachciało się zatrzymać właśnie przy tym samym kamieniu! Zaczęli jeść śniadanie; mlaskali, wybrzydzali na jedzenie, a my skręcaliśmy się z głodu! W szparach między skałą a ziemią widzieliśmy ich bardzo wyraźnie i cały czas mieliśmy na muszce. Gdyby któryś z nich nas zauważył, w tej samej chwili by już nie żył. Być może oni o tym wiedzieli i dlatego prawie wcale nie rozglądali się na boki. Nawet gdy szli za potrzebą, nie odchodzili od kamienia i żółte strużki moczu spływały nam prosto pod nogi. Chłopi przewodnicy cały czas przekonywali dowódcę: »Tu nie ma żadnych śladów« (a było ich pełno), »Tu na pewno ich nie ma« (drapali się w głowę). »To gdzie powinniśmy iść teraz?« – pytał zdezorientowany sierżant. »Tam!« (ku naszej radości przewodnicy pokazali kierunek, z którego właśnie przyszliśmy). »Na pewno uda się nam dopaść ich rzeką!” W końcu natknęli się na jakąś drogę. Mapa podpowiadała, że może to być szosa do Santa Cruz i Vallegrande. Gdyby tak było, oznaczałoby to, że wreszcie natrafili na nić Ariadny, mogącą wyprowadzić ich z labiryntu chaszczy, gołoborzy i niekończących się górskich grzbietów.
Z powodów bezpieczeństwa zdecydowali, że będą się poruszać równolegle do drogi i to tylko nocą. W rezultacie – wędrowali jeszcze większym bezdrożem, niż do tej pory. Rana w nodze Pombo tego nie ułatwiała, podobnie postrzał w plecach Benigno. Obaj z ropiejących szram codziennie musieli wyciągać sobie długie, wijące się robaki. Nie pomagała antybiotykowa zasypka z creoliny. Zamiast coraz mniej, białych glist było coraz więcej. W końcu – z obawy przed gangreną – Ñato, który w oddziale pełnił funkcję lekarza, zadecydował, że obie rany codziennie muszą być wypalane rozgrzanymi w ognisku nożami. Wynikła z tego pewna nieprzewidziana korzyść – obu pacjentom ból na kilka godzin pozwalał zapomnieć o głodzie.
Benigno: „Dolegliwości fizyczne nic jednak nie znaczyły w porównaniu w bólem psychicznym. Bolało nas, że zamiast walczyć i zabijać wroga, chowamy się po krzakach, jak przestępcy, jak ostatni tchórze. Szczególnie dotkliwie odczuliśmy to, gdy okazało się, że droga, której przez kilka dni się trzymaliśmy, rzeczywiście wiodła do Vallegrande. Kiedy w oddali zobaczyliśmy światła miasta, mieliśmy wielką pokusę, żeby go nie omijać. Dlaczego? Z radia wiedzieliśmy, że właśnie tam, na cmentarzu, pochowano naszych pomordowanych towarzyszy. Chcieliśmy na ich grobach złożyć kwiaty i chwilę nad nimi się zadumać... Ale... nic z tego! Nie mogliśmy! Wiedzieliśmy, że byłoby to zbyt niebezpieczne; że w mieście jest za dużo wojska i że wszędzie wiszą plakaty z naszymi podobiznami. Za głowę każdego z nas – »martwego czy żywego« – ten pies Barrientos nadal oferował po 10 milionów peso...”
Potem ruszyli w stronę Mataralu, miasto było niewielkie, więc zdecydowali się do niego wejść, żeby wreszcie zaopatrzyć się w jakiś zapas żywności. Do miasta poszli Ñato i Inti, którym jako Boliwijczykom łatwiej było uchodzić za miejscowych. Ich zakupy nie trwały jednak długo. Już w pierwszym sklepie (kupowali papierosy, żyletki i bułki) obsługująca ich Indianka, uznając ich za godnych zaufania współobywateli miasta, doradziła, by nie wychodzili poza rogatki miasteczka, „bo w pobliżu są uciekinierzy z oddziału Che Guevary”. Ñato i Inti nie mieli się ze zdumienia. Słysząc to, zesztywnieli z przerażenia. „A skąd to wiecie, kumo?” – Inti próbował wydobyć z kobiety więcej informacji. „Partyzanci kilka dni temu wzięli do niewoli don Julia – chłopa, który mieszka kilka kilometrów stąd” – opowiadała sprzedawczyni. „Teraz wypuścili go i poszli w kierunku miasta. Ale don Julio, mając nadzieję na nagrodę, natychmiast pobiegł na policję do miasta i opowiedział prefektowi, co mu się przytrafiło”. „A prefekt...?” – Ñato włączył się do rozmowy. „Prefekt wezwał wojsko z Vallegrande, cały batalion, 400 chłopa, już są w drodze”. „To dobrze, bardzo dobrze” – Inti doskonale maskował zmieszanie. „To znaczy, że jesteśmy bezpieczni”. „Na szczęście” – sprzedawczyni cieszyła się razem z nim. „Ale lepiej, mój drogi, z miasta nie wychodzić, bo można wpaść w ręce terrucos albo oberwać jakąś przypadkiem przelatującą kulką. Czyż nie?” Przytaknęli, zapłacili, ale z dalszych zakupów zrezygnowali. Czym prędzej wycofali się do czekających w ukryciu towarzyszy. Sklęli chciwego chłopa – który nie dość, że skasował ich za cielaka, to jakby tego było mało, jeszcze chciał zainkasować nagrodę – jak mogli najdotkliwiej („carajo, cabron, hijo de puta”) i starając się pozostawić jak najmniej śladów, zaczęli oddalać się od miasta. Natrafili na jakiś gazociąg i postanowili się go trzymać – teraz on (w sytuacji, gdy nie mogło być mowy, by poruszać się w pobliżu drogi) miał być ich nicią Ariadny. Po godzinie zaczęli mieć nadzieję, iż może jakimś cudem uda im się ujść wojsku, które musiało być bardzo blisko. Ale właśnie wtedy zaczęły padać strzały – żołnierze już od jakiegoś czasu najwidoczniej szli ich śladem. Żeby mieć jakąś szansę na odparcie tego ataku, za wszelką cenę musieli się dostać na niewielkie wzniesienie, które było w pobliżu i które dawało im jakąś szansę obrony. Skokami po pięć, sześć metrów stopniowo zbliżali się do tego pagórka. I wtedy zdarzyło się nieszczęście. Pombo: „W pewnej chwili zauważyłem, że Ñato, który był obok mnie, nie może poderwać się do następnego skoku. »Co jest grane, bracie?« – wyszeptałem. Wtedy usłyszałem te straszne słowa: »Dostałem«. »Gdzie?« »Tu« – pokazał w okolicach wątroby. „Może ci się tylko wydaje?” – starałem się go pocieszyć, bo wiedziałem, że jeśli naprawdę jest to wątroba, to tak naprawdę gorzej być nie może... Zebrałem w sobie wszystkie siły, jakie miałem, schwyciłem go i jednym wielkim susem przeniosłem na wzgórek. Tam byli już Pombo, Inti i Dario i, lekko okopani, właśnie otwierali kanonadę do wojska, ukrywającego się wśród cukrowych trzcin. »Co z Ñato?« – pytali wzrokiem. Ale ja najpierw też musiałem strzelać, dopiero później mogłem zająć się rannym. Jedyna nasza szansa była bowiem w tym, że eliminując jak największą liczbę atakujących, zmusimy ich do wstrzymania ataku, do przegrupowania. Tylko tak wywalczona chwila wytchnienia mogła dać nam jakąś szansę na ucieczkę z kolejnego okrążenia”. Tak też się stało. Napotkawszy na zaporowy ogień partyzantów, wojsko, które liczyło na łatwe zwycięstwo, wstrzymało atak. Być może za zieloną zasłoną trzcin zwołano naradę, a może dalsze posunięcia postanowiono skonsultować telefonicznie z dowództwem. Nie wiadomo. Partyzanci mieli jednak chwilę na zebranie myśli. Mogli się zastanowić, jak winni postępować dalej, i mogli się wreszcie przyjrzeć ranie Ñato. Benigno: „Nie wyglądało to dobrze. Ñato krwawił, był blady jak ściana, nie było mowy, by mógł poruszać się o własnych siłach. »Bracie – powiedział wtedy do mnie – nie ma wyjścia, musisz mnie dobić. Tak się przecież umawialiśmy. Ja nie mogę uciekać, a nie chcę wpaść w ręce wroga. To jedyne, co w tej sytuacji można zrobić. Do nikogo nie będę miał pretensji. Od dawna jestem na to przygotowany. Obejmij mnie i... strzelaj! No już, naprzód! Dla was ważna jest każda sekunda! Nie zwlekaj!«”. Ten 15 listopada to niewątpliwie najgorszy i najbardziej dramatyczny dzień ich ucieczki. Podczas najczarniejszych nocy próbowali odganiać od siebie tak koszmarne sny! Ale teraz to nie był sen! Było to coś, co działo się naprawdę – z czego, niestety, nie można się było otrząsnąć i obudzić. – Jeśli tego nie zrobisz – Ñato mówił dalej – cóż znaczy ciąg dalszy naszej przysięgi? Czy to znaczy, że nie zamierzacie już walczyć? Że chcecie zapomnieć o tym, co przysięgaliśmy Che? Fatalne było to, że to coś – jeśli miało mieć jakikolwiek sens – musiało stać się natychmiast (czas rzeczywiście naglił) i że nie było można włosa dzielić na czworo ani deliberować... – No już, bracie – Ñato nie ustępował. – Ostatni uścisk dłoni, ostatni strzał i... w drogę... Benigno: „On miał rację! A my – tak jak byliśmy wokół niego zgromadzeni – właściwie nic nie mogliśmy zrobić! Czuliśmy się tak, jak byśmy to my mieli zginąć, nie on. I myślę, że gdy ten straszny strzał w końcu padł z mojej ręki, tak naprawdę umarła wtedy nie tylko jakaś cząstka mnie, lecz jakaś ważna – a nawet bardzo ważna – część każdego z nas...” Jak najszybciej chcieli się oddalić od tego strasznego miejsca (dopiero później uświadomili sobie, że Mataral, w sensie jak najbardziej dosłownym, oznacza „Miejsce, w którym giną ludzie”) – tym bardziej, że tylko błyskawiczna ucieczka dawała im szansę na zgubienie wojska. Biegli przed siebie bez przerwy przez dziesięć godzin. Poruszali się wzdłuż gazociągu, raz pod nim, raz nad nim, dzięki czemu nie pozostawili śladów. Prawdopodobnie tylko dlatego zdołali ujść pogoni. Następnego dnia, 16 listopada, dotarli do szosy łączącej Santa Cruz z Cochabambą. I znów niewiele brakowało, by zderzyli się z oddziałem wojska, który w ich poszukiwaniu przeczesywał okolicę. Żołnierze akurat biwakowali i rozprawiali o zbliżającym się Bożym Narodzeniu. Spekulowali, czy do tego czasu zdołają pochwycić partyzantów, czy też święta też będą musieli spędzić pod bronią... Te słowa dały im wiele do myślenia: uświadomiły, iż jeśli czegoś nie zmienią w swoim dotychczasowym postępowaniu, to ich schwytanie przez siły rządowe jest tylko kwestią czasu – i to bardzo bliskiego. Wydarzenia kolejnych dni unaoczniły im to jeszcze wyraźniej: kolejny wieśniak na ich drodze, don Mario, znów, zamiast stać się sojusznikiem, zdradził ich i – mając nadzieję na nagrodę – naprowadził wojsko na ich ślad. Ponownie musieli się salwować wielokilometrową ucieczką bezdrożami. Ale ile razy można liczyć na szczęście? Na jego łut? Na to, że wroga uda im się wypatrzeć na kilka chwil przedtem, zanim on ich wytropi? Nie, to jest droga donikąd – szlak wiodący ku zgubie... Coś, i to natychmiast, trzeba było zmienić. Benigno: „Rozważaliśmy następujące możliwości: po pierwsze – uprowadzenie samolotu z lotniska w Santa Cruz lub w Cochabambie i ucieczkę nim choćby do Chile (gdzie wiedzieliśmy, że możemy liczyć na pomoc tamtejszej partii socjalistycznej i senatora Salvadora Allende). Po drugie – przemieszczenie się aż do porośniętej gęstymi lasami prowincji Beni, z której pochodził Inti, i – po zaleczeniu ran – rozpoczęcie tam nowej kampanii partyzanckiej. Po trzecie – zaszycie się w jakiejś wiejskiej kryjówce do czasu nawiązania kontaktu z Komunistyczną Partią Boliwii w którymś z większych miast. Przedostanie się tam i przygotowanie ucieczki za granicę: najpierw do Chile, następnie – może przez Meksyk – na Kubę”. Nie wiedzieli, co robić, prawie byli skłonni rzucać kostką, ale jej nie mieli. W końcu o dalszym ciągu zadecydowały okoliczności. W pobliżu wioski San Isidro wreszcie znaleźli rodzinę, która – nie bacząc na to, kim są, ani jak wysokie nagrody wyznaczono za ich głowy – rzeczywiście chciała im pomóc. Najpierw obawiali się, że pobyt na tym samotnym ranczu skończy się tak samo, jak w przypadku don Juliana czy don Maria, i czujnie obserwowali swoich gospodarzy. Ale już po kilku dniach stało się jasne, że ich obawy są nieuzasadnione. Nikt nie wykonywał żadnych podejrzanych ruchów – nikt (jak miało to miejsce poprzednio) nie przepadał na długie godziny bez jakiegoś konkretnego powodu (by w tym czasie szukać kontaktu z policją lub wojskiem); nikt nie afiszował się sztuczną, uprzedzającą uprzejmością, mającą zamaskować prawdziwe zamiary. Rodzina Reinity – „Królowej” (jak nazywali synową swego gospodarza) – była właśnie jedną z tych rodzin, na jakie raz za razem na swym szlaku miał nadzieję natykać się Che, gdy decydował się na swą boliwijską eskapadę. On – między Santa Cruz a Vallegrande – w czasie jedenastu długich boliwijskich miesięcy nie znalazł ani jednej. Dopiero im to się udało. I to dopiero wtedy, gdy byli u kresu. Pombo: „Do dziś nie wiem, czy Reinita i jej rodzina stanowiła potwierdzenie diagnozy Che o gotowości boliwijskiego chłopstwa do rewolucji, czy raczej jej zaprzeczenie. Bo nasi przyjaciele spod San Isidro to byli właśnie tacy ludzie, jakich w Boliwii szukaliśmy i jacy – jak mieliśmy nadzieję – do nas się przyłączą. Ale z drugiej strony (i gdy to myślę, zaczynam przypuszczać, że być może Che jednak się mylił i był zbyt wielkim optymistą) muszę zapytać, dlaczego było ich tak niewielu. Dlaczego tak trudno było ich znaleźć? Dlaczego na jednego, który był oddany sprawie rewolucji, przypadało tylu zdrajców?” Ten niespodziewany uśmiech losu uznali za swą ostatnią szansę. Postanowili wykorzystać ją jak trampolinę – do dalekiego skoku. 16 grudnia Inti i Urbano – świeżo umyci, przystrzyżeni i przebrani w nową odzież kupioną w San Isidro – wyruszyli do Santa Cruz, by reszcie towarzyszy przygotować drogę odwrotu. Plan był następujący: posługując się fałszywymi dokumentami, mieli polecieć samolotem – najpierw do Cochabamby, a następnie do La Paz. Stamtąd, po odszukaniu wspierających ich członków Komunistycznej Partii Boliwii, do pozostałej trójki partyzantów chcieli wysłać emisariusza, który przywiózłby ich do stolicy Boliwii – na miejsce ponownej zbiórki...
pomocnikom rozkazał sondowanie drewna długimi, metalowymi prętami. Leżący w ażurowej skrzyni partyzanci po raz kolejny myśleli, że już po nich; że w najlepszym razie zostaną na wylot poprzebijani żelaznymi trzpieniami. Nie mogąc się ruszyć, przed szukającym ich w ciemnościach żelastwem bronili się, zasłaniając się drewnianą deską, mającą służyć im za pogłówek. Benigno: „Znów, tak jak 12 października, a następnie w górach, pod wielkim głazem, przeciwnika mieliśmy dosłownie na metr od siebie – na wyciągnięcie ręki. I co? I znów – my, dzielni partyzanci, postrach kapitalistów – nic nie mogliśmy zrobić. Na dobrą sprawę nie powinniśmy byli nawet oddychać! »Mierda!«” Do Cochabamby dojechali na rano. Czekając na zapadnięcie ciemności, cały następny dzień ciężarówka parkowała na miejscowym Plaza Mayor – dokładnie naprzeciw kwatery głównej policji! Dopiero po zmroku partyjni aktywiści, po odprowadzeniu ciężarówki na obrzeża miasta, rozładowali drewno i partyzantów – jednego za drugim – zakwaterowali w uprzednio przygotowanych „dziuplach”. Pombo: „Byliśmy w szoku – i to nie tylko dlatego, że kilkadziesiąt godzin, w maksymalnym ścisku, jak sardynki w przysłowiowej puszce, musieliśmy spędzić pod kilkunastoma tonami drewna, które w każdej chwili mogło zmiażdżyć naszą ażurową skrzynię. Także dlatego, że niespodziewanie zdarzenia, inne od tych, do jakich przywykliśmy, zaczęły na nas spadać jedne po drugich. Po pierwsze – okazało się, że – wbrew temu, co nam się wydawało, gdy byliśmy na południu – struktury partii w mieście działają bardzo sprawnie i są nam bardzo przychylne. (Dlaczego więc przez tyle miesięcy nikt nam skutecznie nie pomógł?) Po drugie – po przybyciu do miasta, nagle musieliśmy się pozbyć długiej broni – mogliśmy zatrzymać tylko pistolety. (A cóż znaczy partyzant bez swego karabinu?) Po trzecie – samo miasto było szokujące. Odwykliśmy od ulic, od ludzi spokojnie chodzących po chodnikach, od kwiatów ufryzowanych na skwerach i... najchętniej czym prędzej wrócilibyśmy do selwy. Wreszcie po czwarte – przez najbliższe kilka dni, ze względów bezpieczeństwa, każdy z nas, w swojej „dziupli”, miał mieszkać w pojedynkę. Gdyby nie to, że byliśmy jak sparaliżowani, po tylu miesiącach, które dzień w dzień spędzaliśmy razem, żaden z nas z pewnością na to by się nie zgodził”.
Prawdę mówiąc, była jeszcze jedna sprawa iście szokująca: gdy pierwszej nocy, po raz pierwszy od ponad roku, w swoich kwaterach trafili pod prysznice z ciepłą wodą, okazało się, iż są tak brudni, że mydło w ogóle nie chciało się pienić! Benigno: „Spływało ze mnie po prostu błoto, które na ścianach łazienki zostawiało trudne do usunięcia, bure plamy. Jakby tego było mało, po takiej kąpieli całe ciało paliło mnie tak niemiłosiernie, że wydawało mi się, że ktoś obdarł mnie ze skóry! A gdy przed zaśnięciem chciałem zajrzeć do książki i czasopism, które towarzysze przynieśli mi, żebym za bardzo nie męczył się bezczynnością, nie byłem w stanie przewrócić strony – tak przez wszystkie miesiące spędzone w selwie zrogowaciała mi skóra na rękach. Pomyślałem: »Beni, bracie! Nic tu po tobie! Jak najszybciej musisz wrócić do dżungli!«” 15 stycznia wyruszyli w dalszą drogę, do La Paz. Do każdego z nich z rana przyszedł ten sam towarzysz i powiedział, że mają dwie godziny na spakowanie wszystkich rzeczy, a potem ruszają. Od każdego usłyszał tę samą odpowiedź: „Możemy iść już teraz, bo nie mam nic do spakowania. Mam tylko pistolet”. Tylko Benigno miał pistolet i radio. Kierowca, który wiózł ich do stolicy, nazywał się Victor Ortega. (Rok później dołączył do partyzantki, którą – chcąc reaktywować ELN – w prowincji Beni zorganizował Inti, i zginął w walce.) To w jego mieszkaniu po dotarciu do La Paz zamieszkali Benigno, Dario i Urbano. Była to niezwykła kwatera – nie przez swój wygląd, lecz przez usytuowanie. Ortega wychodził z założenia, że najciemniej jest pod latarnią; zajmował więc mieszkanie na ostatnim piętrze w budynku, który w większości zamieszkiwali gorący zwolennicy prezydenta
Barrientosa i gdzie w podwórku rezydował sam generał Ovando Candia. Jakby tego było mało, na parterze znajdowało się biuro śledcze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a jedno skrzyżowanie dalej – ambasada amerykańska. Za każdym razem, gdy partyzanci wchodzili do tego budynku i z niego wychodzili, czuli, w jakim popłochu wali im serce. Benigno: „Takie – widać – było już nasze szczęście w czasie ucieczki z południa. Cały czas wróg miał nas dosłownie na wyciągnięcie ręki. Ze sto razy przechodziliśmy mu przed oczami, a on, oni – nie byli nas w stanie zobaczyć! A wystarczyło się tylko zatrzymać na chwilę i się trochę rozejrzeć... Gdy teraz to analizuję, myślę, że zaślepiła ich pewność siebie i to, że nie sądzili, iż możemy być aż tak zdecydowani na wszystko – aż tak bezczelni! A my po prostu nie mieliśmy wyboru. Jeśli chcieliśmy przetrwać i ujść z życiem, musieliśmy bez przerwy przeć do przodu. Bez względu na to, z jakim niebezpieczeństwem i ryzykiem to by się wiązało!” Gdy trzeciego dnia po przybyciu do La Paz Pombo, Benigno i Urbano wreszcie spotkali się z czekającymi tam na nich Intim i Dariem, ta diagnoza sytuacji w całości została potwierdzona. Okazało się, że czasie lotu z Santa Cruz do Cochabamby, Inti w samolocie siedział obok generała, który miał za zadanie pochwycenie uciekinierów z oddziału Che. Generał, który przez całą podróż zajmował Intiego rozmową, mówił: „Jestem pewny, że te łachudry znajdują się gdzieś w pobliżu. Cały problem to je tylko wypatrzyć...” A wsiadając do samolotu, musiał przechodzić obok plakatu, na którym znajdowały się portrety wszystkich poszukiwanych – w tym podobizna Intiego... W tym czasie „boliwijscy towarzysze” nawiązali kontakt z „towarzyszami z Chile” – z Salvadorem Allende, jego córką Beatriz, z Luisem Altamirano i Clodomirem Almeydą. Bo przez Chile miała wieść dalsza droga partyzantów z boliwijskiej matni. Choć nie wszystkich – ewakuowani mieli zostać tylko Kubańczycy – Pombo, Benigno i Urbano. Boliwijczycy, Inti i Dario, postanowili pozostać w kraju, by – zgodnie z przysięgą złożoną 12 października 1967 roku – możliwie jak najszybciej doprowadzić do odrodzenia ELN. Czas naglił. 31 stycznia Radio Altiplano podało, że poszukiwania partyzantów w okolicach Cochabamby, które w pierwszych tygodniach 1967 roku prowadziło blisko 20 000 żołnierzy, nie dały żadnego rezultatu i że – najprawdopodobniej – partyzantom udało się już dotrzeć do La Paz. Zapowiadano, iż – w tej sytuacji – wojsko zostanie przerzucone do stolicy i że miasto zostanie zamknięte w pierścieniu okrążenia. Następnie, systematycznie, sprawdzany miał tam być dom po domu. Na przedostanie się do granicy partyzanci potrzebowali około trzech dni. Chodziło o to, by ich ewakuację zakończyć, zanim zacznie się oblężenie stolicy. Jeśli by się to nie powiodło, potem wydostanie się z miasta mogło nastręczać wiele trudnych do przewidzenia kłopotów. A niepowodzenia trwającej tyle miesięcy ucieczki tuż przed jej finałem nikt po prostu nie brał pod uwagę...
Z La Paz wyjechali 10 lutego. „Boliwijscy towarzysze” specjalnie na tę okazję zorganizowali im nowiutką toyotę yipi oraz spory zapas coraminy – środka, który miał im pomóc w przetrzymaniu ataku choroby wysokościowej, do którego na wysokości ponad 5000 metrów n.p.m. prędzej czy później musiało dojść. I jedno, i drugie w praktyce okazało się bardzo ważne: coramina zapewniła im przewagę w decydującym momencie w konfrontacji ze ścigającym ich wojskiem, natomiast lśniąca chromem toyota znakomicie pasowała do legendy, jaką stworzyli sobie na użytek tej podróży: Benigno był właścicielem kopalni miedzi w Potosi (dokąd spieszył się w związku z jakimś tragicznym wypadkiem), z kolei Pombo, Urbano i Estanislao Vilca – ich kierowca – byli jego „peonami”. Po 12 godzinach jazdy po „altiplano” – najbardziej płaskiej wyżynie świata – po kilku kontrolach, w czasie których swoją bajeczkę o podróżującym w pośpiechu miedziowym magnacie powtarzali z coraz większą wprawą, bez większych kłopotów dotarli do Oruro.
Nocowali w ciasnej chatynce przygotowanej specjalnie dla nich przez jakichś bezimiennych sojuszników. Następnego dnia dołączył do nich Efraim Quicane – przewodnik i komunista, mający przeprowadzić ich przez zieloną granicę do Chile. Minę miał niesporą. Twierdził, że samochodem daleko nie da już się jechać, bo tuż za Oruro doszło do wielkiej powodzi i praktycznie wszystkie drogi były zalane. W najlepszym razie po kilku kilometrach będą musieli porzucić samochód i dalej iść pieszo. Benigno: „Tak też się stało – byliśmy wściekli, jak nigdy dotąd. Coś takiego! I to akurat w momencie, gdy wydawało że jesteśmy już o krok od wolności! Skąd ta woda? Czy był to jakiś nowy trick Barrientosa, który czuł, że wymykamy mu się z rąk? Nie wiem. Wiem tylko jedno – piękny, lśniący samochód pozostawiliśmy na pastwę wichrów »altiplano« – sami zaś, po kolana, po pas w lodowatej wodzie, musieliśmy brnąć dalej”. Po nocy spędzonej na wzgórzu lekko wyrastającym ponad zalaną powodzią równinę „altiplano”, kolejnego dnia dotarli do liczącej niecały tysiąc mieszkańców i leżącej na końcu świata wioski Zabaya. Pełniący tam służbę sierżant wziął ich za przemytników, co na tym terenie było jedynym logicznym wytłumaczeniem ich obecności, oni natomiast – sądząc, iż łatwo da się go przekupić – chętnie utwierdzili go w tym przekonaniu. Pombo: „Szybko dobiliśmy targu. Za pomoc w jak najszybszym dotarciu do Chile, od którego dzieliło nas już tylko 60 kilometrów, sierżantowi obiecaliśmy dwa miliony peso. A na czym ta pomoc miała polegać? Na udostępnieniu samochodu z pełnym bakiem (wody z równiny zaczęły się już cofać i znów można było przesiąść się za kółko), który mieliśmy niby mu ukraść, i na maksymalnym opóźnieniu pogoni za nami. Wszystko szło znakomicie – sierżant był zachwycony, my także – gdy nagle w radiu podano komunikat o tym, że poprzedniego dnia, w Camiri, w tamtejszym więzieniu, Regis Debray ożenił się z partyzantką Elizabeth Burgos. Wtedy jeden z podwładnych dowódcy – »carajo!« – nagle doznał olśnienia: »Sierżancie – zawołał – to nie przemytnicy, to terroryści!« No i rozpętało się piekło!” Partyzantom tylko z największym trudem udało się związać, a następnie uwięzić wszystkich siedmiu wojskowych. Istniała szansa, że zanim tamci zdołają się uwolnić, uciekinierzy zdążą na tyle oddalić się od wioski, iż w wyścigu do granicy nikt nie zdoła ich już dogonić. I tak zapewne by było, gdyby po kilkunastu kilometrach w samochodzie, który uprowadzili z Zabayi, nagle nie zabrakło paliwa. Znów musieli porzucić kolejny samochód na swym szlaku. Resztę dystansu, jaki dzielił ich od granicy, trzeba było próbować pokonać pieszo. Benigno: „Pech prześladował nas nieustannie. A przecież ledwie chwilę wcześniej wydawało się, że nic nie zdoła nas już zatrzymać. Na domiar złego – czuliśmy się coraz słabsi, coraz bardziej ospali. Coraz bardziej znać o sobie dawała choroba wysokościowa. Nic dziwnego – znajdowaliśmy się na poziomie ponad 5500 metrów n.p.m. Gdyby nie coramina, którą braliśmy od dwóch dni, najpewniej już byśmy nie żyli. A tak – wciąż jakoś dyszeliśmy i, choć krokiem żółwia, parliśmy do przodu!” Trwało to dwa dni. Granica musiała być tuż-tuż. Ale na trzeci dzień na niebie pojawiły się samoloty. Najpierw tylko krążyły i najpewniej wypatrywały ich z wysokości, potem nadleciały inne – większe, desantowe. I jak po sznureczku zaczęli wyskakiwać z nich spadochroniarze... Pombo: „Gdy to zobaczyłem, do głowy przyszło mi tylko jedno: »A więc to tak będzie wyglądał koniec...«” Benigno: „Pomyślałem: »Ale dlaczego akurat teraz? Kiedy już prawie nam się udało? Gdy granica była w zasięgu ręki?! «” Spadochroniarze skakali, lądowali. Byli bardzo blisko. Od partyzantów dzieliło ich może 200, może 300 metrów.
I co?
I nic.
Cisza.
Tylko wibrujące w słońcu powietrze.
Nic się nie działo.
Mimo że grunt był twardy jak skała, uciekinierzy czym prędzej próbowali się okopać. I niecierpliwie przeładowywali broń, bo w tym ostatnim boju nie chcieli tanio sprzedać swojej skóry.
Ale po drugiej stronie nadal panował bezruch.
Co jest grane?
Pombo – jako dowódca – w końcu nie wytrzymał i podniósł się z ziemi, żeby tamtych sprowokować do ataku i nie przedłużać w nieskończoność tego, co zdawało się nieuchronne.
Ale... nadal nic.
– Słuchajcie, bracia! – zawołał wtedy Vilca, kierowca. – Ci spadochroniarze to cambas z selwy, z południa. Nie są przyzwyczajeni do tak małej ilości powietrza. Na tej wysokości czują się jeszcze gorzej niż my i po wylądowaniu po prostu nie mogą się podnieść z kolan. Zanim oprzytomnieją, musimy jak najszybciej biec w stronę granicy. Przed nami ostatnia prosta... Biegli tak, jakby goniło ich sto wściekłych psów; a może tylko szli możliwie jak najszybciej, bo na tej wysokości o prawdziwym biegu raczej nie mogło być mowy... Żołnierzy z desantu zobaczyli dopiero następnego dnia, 18 lutego. Ale tym razem nie zrobiło to już na nich większego wrażenia. I to nie dlatego, że tamci, idąc szeroką tyralierą, ledwie wlekli nogami i nie zdradzali najmniejszej ochoty do walki. Po prostu – widzieli ich ze sporego wzgórza, które... znajdowało się już po drugiej stronie granicy. Po przeszło czterech miesiącach ucieczki wreszcie byli bezpieczni. Byli w Chile!
Roman Warszewski