Wśród wątków kulinarnych (których, wbrew pozorom, wcale nie zamierzam ciągnąć w nieskończoność i zwolna zbliżam się już do deserów) nie może, rzecz jasna, zabraknąć chicharrónu. Piękna, bardzo dźwięczna nazwa, prawda? Chicharrón. Och, ach. Coś w niej kusi, a jednocześnie skwierczy, smacznie skwierczy, czyż nie?
I tak jest w rzeczywistości: jeśli chicharrón jest dobrze przygotowany, musi skwierczeć. Najpierw na etapie przygotowania, smażenia; następnie na etapie jedzenia. To jedno z najbardziej charakterystycznych dań andyjskiej sierry. Jednocześnie – jedno z najpostszych i najsmaczneijszych. Kto nie zaznał na podniebieniu chicharrónu, ten nie może twierdzic, iż był w Ekwadorze, Boliwii, Peru. A kto tam był i go nie zjadł, ten jak najszybciej powinien w Andy powrócić.
Stolicą andyjskiego chicharrónu jest Cuzco. Gdy do dawnej inkaskiej stolicy dojeżdża się samochodem od południa, od strony Sicuani i Puno przy drodze, jakby na powitanie podróżnego, jedne po drugich, wyrastają zajazdy i oberże o nazwie nie pozostawiającej wątpliwości, co można w nich zjeść: „Chicharroneria”.
„Chicharroneria” to oczywiście knajpa, restauracja, w której podaje się chicharron. Tylko i wyłącznie. Praktycznie nic innego tam nie uświadczysz – co najwyżej piwo, albo coca-colę. Gdy w chicharronerii próbujesz zamówić coś innego, wzbudza to dezaprobatę i niezadowolenie obsługi. Potem następuje tyrada o wyższości chicharrónu nad czymkolwiek innym i... nie ma wyboru: na ciężkie, drewniane stoły, przy których stoją zwykle równie ciężkie ławy