Z Franciskiem Shuñą, znanym szamanem i „ayahuasquero”, rozmawia Roman Warszewski
– Jak ta roślina się nazywa?
– Ayahuasca
– Jak?
– A-ya-huas-ca, przecież mówię! Ayahuasca to roślina magiczna. Picie sporządzonego z niej wywaru, nie boję się tego stwierdzić, jest czymś absolutnie niepowtarzalnym.
– Dlaczego?
– Ceremonia picia ayahuaski odbywa się zwykle po zapadnięciu zmroku, wieczorem. Urządza się ją w porze kolacji, a właściwie – zamiast niej. By ceremonia ta mogła zakończyć się pełnym sukcesem, potrzebne jest pewnego rodzaju wyciszenie, skupienie. Czas przed nastaniem nocy nadaje się do tego najlepiej. Uczestnik obrzędu nie powinien jeść nic ciężkiego, ciężkostrawnego, a najlepiej, jeśli cały dzień pości. Są też tacy, którzy powstrzymują się od jedzenia przez kilka kolejnych dni poprzedzających tę ceremonię. Wiedzą, że wtedy organizm jest najlepiej przygotowany na przyjęcie ayahuaski i przesłania, które z tego spotkania może wyniknąć.
– Czym jest ayahuasca?
– Mówiąc najkrócej – ayahuasca jest napojem sporządzonym z liany o tej samej nazwie oraz z rośliny „toe” i „chacruna”*.
– Wyjaśnia to raczej niewiele...
– To jedna z najważniejszych roślin amazońskich, a bez napoju, który się z niej sporządza, nie byłoby kultury amazońskich Indian.
– Dlaczego?
– Bo dla większości plemion z basenu Amazonki ayahuasca jest rośliną- nauczycielem i rośliną-mistrzem. To dzięki niej – niejako za jej pośrednictwem – Indianie dowiadują się wielu podstawowych
(Korespondencja własna z Peru)
Francuski lekarz Jacques Mabit należy do grona najbardziej konsekwentnych zwolenników fitoterapii amazońskiej i andyjskiej.W Tarapoto – miejscowości położonej w sercu peruwiańskiej selwy– stworzył wzorcową klinikę, w której dyplomowani lekarze do spółki z „curanderos” leczą amazońskimi preparatami roślinnymi cukrzycę, nowotwory, alkoholizm i narkomanię. Z jednej strony wzbudzają entuzjazm i uznanie pacjentów, dla których są często ostatnią deską ratunku, z drugiej – potępienie i zdumienie wielu kolegów po fachu.
Ośrodek położony jest na brzegu strumienia, w tropikalnym lesie,który na przedpolu Tarapoto przypomina coś pośredniego między ogrodem a parkiem. Powietrze przesyca tu słodkawy aromat dojrzałego mango, a zewsząd dochodzi szum wielostrunowego instrumentu, jakim jest amazońska dżungla. Wszystko wibruje i drga – dźwiękiem i przesączającym się przez pokrywę liści światłem – jak ogromne pudło rezonansowe, które sięga od Andów aż po położony o tysiące kilometrów dalej Atlantyk. Także muzyką. Bo klinika nazywa się „Takiwasi”. W języku keczua, języku dawnych Inków, oznacza to „Dom Śpiewu” albo „Dom Pieśni”.– Gdy przyjechałem tutaj przed dwunastu laty, wokół rosła dzika dżungla – wspomina doktor Mabit. – Zaczynaliśmy od zera, od karczowania drzew. Wcale mnie to jednak nie zniechęcało. Przeciwnie. Dostrzegłem wręcz w tym swoją wielką szansę.Miał już wtedy za sobą doświadczenia zebrane i w Azji, i w Afryce. Jako członek organizacji „Lekarze bez Granic” przez
Z dr. Jacques’em Mabitem – dyrektorem kliniki „Takiwasi” w Tarapoto, rozmawia Roman Warszewski
– „Takiwasi” jest w tej chwili wiodącą kliniką, leczącą narkomanów i alkoholików za pomocą roślinnych środków z Amazonii. W jakich okolicznościach doszło do jej założenia?
– To długa historia, momentami taka, w którą trudno uwierzyć.Ośrodek istnieje już piętnaście lat, od 1989 roku. Mamy spore sukcesyna swoim koncie, ale jednocześnie ośrodek nie może się rozrastać,ponieważ stosowana przez nas metoda bardziej przypomina sposóbpracy manufaktury niż fabryki. W danym momencie możemyzajmować się stosunkowo niewielką grupą pacjentów, a terapia jest długotrwała, ponieważ – by była skuteczna – musi trwać około 9 miesięcy. Są to pewne nieprzekraczalne ograniczenia. Innym czynnikiem ograniczającym skalę, w jakiej działamy, jest cena. Ośrodek musi funkcjonować jako całość, a jednocześnie – z uwagi na swą specyfikę – jest w stanie przyjąć małą ilość pensjonariuszy. Przez to cena, jaką pacjenci płacą za pobyt u nas jest stosunkowo wysoka i wynosi około tysiąca euro miesięcznie. Nie każdy może sobie sobie pozwolić na taki wydatek.
– Zaczął pan od strony mniej optymistycznej. W sumie jednak ośrodek ma sukcesy, i to niebagatelne. Efektywność leczenia narkomanów jest u was bardzo wysoka – praktycznie najwyższa na świecie. Leczycie średnio 70 proc. chorych, którzy do was trafiają, z czego przeszło połowę trwale; pozostała połowa wraca do zdrowia po drugim pobycie w „Takiwasi”.
– Rzeczywiście,
Płaskowyż Marcahuasi, ojciec Edmund Szeliga i tajemnica Eldorado.
Książki: „Marcahuasi – kuźnia bogów”, „Vilcacora leczy raka”, „Bóg nam zesłał vilcacorę”, „Ojciec nadziei”, „Żyję dzięki vilcacorze” i „Tajna misja Eldorado”
Właśnie teraz, w marcu 2013 roku, mija 30 lat od mojej pierwszej podróży do Ameryki Łacińskiej. Dziś czwarty odcinek podsumowujący te trzy dziesięciolecia peregrynacji na latynoamerykańskich szlakach.
W 1998 roku, w czasie mojego czwartego pobytu w Ameryce Łacińskiej, zorganizowałem swoją pierwszą wyprawę nie reporterską, lecz eksploracyjną. Co to jest ekspedycja eksploracyjna? To wyprawa, która dociera na tereny, do których cywilizacja – jak na razie – nie miała dostępu. To eskapada do miejsc prawie nigdy nie odwiedzanych lub odwiedzanych najrzadziej.
Wybór padł na płaskowyż Marcahuasi – wielką górę stołową w nadpacyficznym łańcuchu Andów. Mimo że ten masyw położony jest stosunkowo blisko Limy i że od stolicy Limy dzieli go tylko nieco więcej niż 100 kilometrów, miejsce do do końa XX wieku praktycznie nie było poznane, a nieliczne ekspedycje badawcze, które docierały w jego pobliże przekazywały bardzo frapujące informacje. Twierdzono że na górze tej znajdują się ogromne, kilkunasto- lub nawet kilkudziesięciometrowej wielkości kamienne rzeźby; że na rozległym, płaskim szczycie tej góry zachowały się ślady całkiem nieznanej kultury. Cywilizacji najprawdopdobnie tak starej, że jej wytwóry – zniszczone przez
Dziś, po powrocie z
Drogi Inków i z góry
Machu Picchu, bardziej ulgowy dzień. Znów jesteśmy w
Cuzco i idziemy do istniejącego od niedawna
Muzeum Roślin Leczniczych. To jedna z nielicznych placówek tego rodzaju na świecie, a jedyna w całej mówiącej po hiszpańsku Ameryce Łacińskiej.
Rośliny lecznicze, od czasu pierwszych kontaktów z nieżyjącym już polski salezjaninem,
o. Edmundem Szeligą, bardzo mnie pasjonują. Nic więc dziwnego, że wizyty w nowym muzeum w
Cuzco nie mogłem sobie odmówić.
Jedna sala poświęcona jest liściom koki (o koce - jak się okazuje - pisał nawet Zygmunt Freud!), druga tytoniowi, jeszcze inna chininie. Jest też osobny dział na temat kaktusa
San Pedro - słynnej, halucynogennej roślinie z północy Peru, jak rownież
ayahuasce (
Banisteriopsis caapi) - lianie z puszczy, która Indianie amazońscy uznają za wielką swiętość.
Właśnie
ayahuaska z całego muzeum interesuje mnie najbardziej. Wielokrotnie miałem okazję doświadczać jej działania w praktyce - na wlasnej skórze i duszy. To owe, momentami dość ekstremalne przeżycia, doprowadziły mnie do przekonania, że w
ayahuasce swoje źródło i początek ma mit o
Złotym Mieście - Eldorado. Że owe Złote Miasto, przed oczami Indian pojawiało się właśnie po tym, jak wprowadzali się oni w trans po zażyciu
ayahuaski. Wtedy wszystko nagle stawało się złote i mieniące się tajemniczą, metaliczną poświatą, i tylko spragnieni złota hiszpańscy konkwistadorzy tubylcze opowieści o Złotym Mieście