Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień drugi – cd. Skorpion i butelka


Popołudniu, znów przez korki, jedziemy na dworzec autobusowy CIVA przy ulicy Paseo de la Republica, skąd o 16.00 ma wyjechać nasz autobus do Chachapoyas. Jestem trochę niespokojny, bo w przeszłości już dwa razy z tego samego terminalu miałem udać się też do Chachapoyas, ale nigdy nie udało się tego zrealizować. Raz droga była zasypana przez osuwisko (a ja nie miałem czasu, by czekać na jej odblokowanie), kiedy indziej znów Indianie wszczęli strajk na szosie i przez kilka dni nie przepuszczali żadnych pojazdów. Co stanie się tym razem? – myślę. Niby do trzech razy sztuka, więc chyba powinno być dobrze… Ale jednak… W ostatniej chwili okazuje się, że nasze bilety zakupione w Internecie trzeba wymienić na bilety bardziej konwencjonalne. Piotrek Małachowski nadal jest z nami i pomaga załatwić to w tri miga. W ten sposób znika ostatnia przeszkoda. Teraz nic nas już nie zatrzyma. Za około 24 godziny powinniśmy znaleźć się w Chachapoyas – w prowincji, do której nie za często się jeździ, a gdzie jest jeszcze tyle do odkrycia.

Jedziemy. Uwielbiam ten moment, gdy opuszczam Limę i zawsze staram się czynić to jak najszybciej, bo Lima wciąga i nie lubi puszczać – niczym bagno. Jedziemy niezwykle wygodnie. Dalekobieżne autobusy CIVA są klasą dla siebie. Fotele w nich są szerokie ( w układzie dwa fotele, przejście, jeden fotel), jakby skórzane i można je rozłożyć na płaskie łóżko. Biorąc pod uwagę, że w autobusie pasażerów dokarmiają (niestety, na bardzo słodko) jazda nawet przez całą dobę jest niestraszna. Nawet przez dwie doby – jak za kilka dni się okaże.





Jedziemy na północ, wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, więc za oknami pustynia. To skutek tego, że dociera tu bardzo zimny prąd oceaniczny, zaczynający się na Antarktydzie i on te okolica oziębia i wysusza. To oczywisty minus, mankament. Ale z tego minusa wynika także plus. Bo zimny prąd morski niesie z sobą bardzo dużo tlenu w wodzie, a to oznacza niezmierne bogactwo ryb. To dzięki niemu (prądowi) i nim (rybom) ten obszar w przeszłości był tak uprzywilejowany. Tym, czym w starożytnym Egipcie był Nil z jego wylewami, tu był Prąd Humboldta.

Dzięki niezmierzonemu bogactwu życia w wodach przybrzeżnych i rozwojowi rybołówstwa, mogła się tu rozwijać kultura, która z czasem przerodziła w cywilizację. (Pobliskie piramidy w Caral mają dokładnie tyle lat, ile wielkie piramidy z Gizie.) Salinas, Viru, Lambayeque, Chimu, Mochica, Paracas i Nazca – to tylko nazwy kilku z tych kultur, tych najważniejszych. Gdy tysiące i setki lat później w górach pojawili się Inkowie, mieli z czego czerpać.

Na pustyni tu i ówdzie pojawiają się pojedyncze budy – najczęściej o ścianach z mat wyplatanych z palmowych liści. Te budy to ważne – nazwijmy je tak – „centra kondensacyjne”: to zaczątki czegoś, co w przyszłości może stać się najpierw przysiółkiem, potem osadą, wioską, lub nawet przedmieściem najbliższego miasta. Ich „fundamentem” (choć prawdziwych fundamentów owe szopy nie mają) za każdym razem jest… skorpion i jakaś blaszanka. Albo butelka. Dlaczego?

Bo skorpion pokazuje, że jest to teren bezludny, bezpański, jeszcze przez nikogo nie zasiedlony. Czyli taki, którym warto się zająć, zainteresować, który warto zasiedlić. A blaszanka i butelka stanowią sygnał ostrzegawczy. Tu już ktoś był. Ktoś się zatrzymał. Zjadł nawet jakąś konserwę, wypił piwo albo Inca Colę. Być może nie był to wcale przypadek lub przymusowy postój. Może ktoś tym terenem już się interesuje? Może na ten teren ktoś już sobie ostrzy zęby? A więc nie ma na co czekać. Tego kogoś trzeba koniecznie wyprzedzić. Jak? Właśnie budując pierwszą budę – tę z wyplatanymi ścianami. I tak zaczyna się historia tego miejsca. Bo jedna buda natychmiast przyciąga następną. (Bo jeśli już istnieje jedna, to musi być jakiś konkretny powód – może jakiś skarb ukryty w pobliżu?) Ta druga przyciąga trzecią, a trzecia czwartą. A potem to już lawina. Okolica się zaludnia. Skorpiony muszą przenieść się w inne miejsce, a tu rodzi się – tak jak mówiłem – najpierw przysiółek potem, „pueblito”, „pueblo”, wioska, wreszcie – przedmieście. Za jakiś czas – być może – narodzi się miasto.

CDN
Chachapoyas–Pusharo
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków