W "Kontynentach" o Pusharo


W najnowszym kwartalniku "Kontynenty" (bez wątpienia najlepszym podróżniczym czasopiśmie w Polsce) znajdziecie mój obszerny artykuł o wyprawie do Pusharo – największego petroglifu w peruwiańskiej Amazonii.
W artykule pt "Pusharo. Wyprawa do ściany" piszę, czym jest ów gigantyczny petroglif (że być może zawiera on informację, gdzie znajduje się legendarne Eldorado) i jak można do niego dotrzeć (o tym decyduje to, czy w prowadzących do niego rzekach jest wystarczająca ilość wody).
Była to naprawdę niezwykła wyprawa, pozwalająca obcować nie tylko z najbardziej archaiczną historią Ameryki prekolumbijskiej, ale także z niepowtarzalną, dziewiczą przyrodą. Smaku temu przedsięwzięciu dodawał fakt, że w Pusharo byliśmy pierwszymi Polakami. Nawet założyciel parku biosfery Manu, na którego terenie petroglif się znajduje - Jan Kalinowski (nasz rodak przez dziesięciolecia mieszkający w Peru) nigdy tam nie dotarł. Ja natomiast docierając do tej kamiennej ściany, stanąłem niejako pod ścianą. Otarłem się o śmierć. Szczegóły w artykule.

Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień dwudziesty pierwszy i następne. Wszystko, co się zaczyna, kiedyś się kończy, żeby… zacząć się od nowa




Ptasi spektakl nie trwa jednak długo. Kończy się tak samo niespodziewanie, jak się zaczął. Słone śniadanie na glinianej skarpie to co najwyżej śniadanie francuskie – papuzie krosanty i papuzia czarna kawa. W pewnej chwili, jak na komendę, setka ptaków podrywa się do lotu i znika w bezkresie otaczającej je selwy. A my pozostajemy z niedosytem i z oczami szeroko otwartymi z podziwu i ze zdziwienia: to tylko tyle?; naprawdę?; a więc to już koniec?
Koniec. To słowo zaczyna nas prześladować. Ale najpierw, na tle glinianej skarpie robimy sobie wyprawowe „zdjęcie rodzinne”, a potem powłóczystym, sztucznie wydłużonym krokiem (w którym zapisane są i nostalgia, i smutek) wracamy do łodzi. Rozlega się pekepeke (choć na nieco inną nutę niż do tej pory) i płyniemy w kierunku „lodge’u”, który opuściliśmy kilka godzin temu, gdzie tam zabieramy jeszcze kilku innych pasażerów (którzy rzecz jasna się spóźniają) i zaczynamy nieuchronny spływ w kierunku Atalayi.
Dlaczego krok jest wydłużony? Dlaczego spływ nieuchronny? Dlaczego pekepeke brzmi inaczej? Dlatego, że nasza eskapada do Pusharo w sposób niemożliwy do zaprzeczenia właśnie dobiega końca. To co teraz się dzieje, to już tylko formalność, czynność nieomal techniczna: musimy już tylko dokończyć to, co zaczęliśmy przed sześciu dniami Cuzco i przed trzema tygodniami w Limie. Nasza podróż – choćby nie wiem, jak temu zaprzeczać i przed tym uciekać - ma się ku końcowi, mimo że mamy przed sobą jeszcze niemało: najpierw lądowanie na

Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień dwudziesty pierwszy. Latające klejnoty


Pobudka przed świtem. Ze zdziwieniem stwierdzam, że insekty w nocy mnie jakoś nie pokąsały. „No hay nuevas picaduras” – myślę po hiszpańsku jeszcze zaspany. „Nie ma nowych ukąszeń!” Czyli – dzień, choć to jeszcze noc, zaczyna się nienajgorzej. Potem – z plecakiem (jak sama nazwa wskazuje) na plecach stromą skarpą, półbiegiem w dół ku rzece. Zanim dotrzemy do głównego koryta, po kamieniach musimy przejść jeszcze przez starorzecze, a potem już jesteśmy na brzegu. Odbijamy czym prędzej, żeby na piątą rano zdążyć do „collpy” – pod wysoką glinianą skarpę, do której na wczesne śniadanie zlatują się zielone papugi. Skarpa zawiera sól. A zielone papugi tę sól bardzo lubią. Gdy nadziobią się jej z rana, ona dodaje im sił. Ponoć dzięki temu mogą potem latać aż do wieczora.



„Może tego typu słona glinka byłaby też dobra dla ludzi?” – zastanawiam się, gdy po dwóch kwadransach żeglugi dobijamy do brzegu. Pamiętam rewiltalizującą glinkę, którą w ekwadorskiej Vilcabambie sprzedawana jest jako środek sprzyjający długowieczności. (Dolina Vilcabamba w Ekwadorze słynie z ponadprzeciętnej liczby stulatków; wiecej na ten temat piszę w książce „Wyprawa Vilcabamba–Vilcabamba”) „Może więc warto – myślę dalej – porównać skład „papuziej” glinki znad Alto Madre de Dios z glinką z Vilcabamby w Ekwadorze. Może…”
Nie kończę tej myśli, bo trzeba już skupić się na papugach. Na brzegu znajdujemy zadaszenie z suchych palmowych liści i trawy, i ustawiamy

Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień dwudziesty – cd. Kierunek Pusharo. Shintuya, pekepekowanie i obserwacja rzeki


Koło południa dopływamy do legendarnej Shintuyi. Legendarnej, bo jest to miejscowość, o której jest mowa w każdej książce o wschodnich rubieżach Peru. Shintuya zawsze występuje tam w roli ostatniego przyczółka cywilizacji na wschodzie. Tymczasem my dopływamy do niej od strony zachodniej, co oznacza, że poza ten przyczółek zdecydowanie wyszliśmy…



Legenda w rzeczywistości okazuje się skupiskiem kilkunastu drewnianych bud ustawionych wzdłuż wyboistej drogi. Co za upał! Janek pije mleko kokosowe „prosto od krowy” (czyli z właśnie rozłupanego kokosa), a my – reszta grupy – bardziej z ciekawości niż z potrzeby serca, zaglądamy do jedynego tutejszego sklepu. Jest w nim wszystko – mydło, powidło i jeszcze wiele innych rzeczy. Także roześmiana sprzedawczyni i rozkręcony na pełen regulator – jak wszędzie w Peru – telewizor.



By uciec przed piekłem (upałem), jak najszybciej wracamy do łodzi. Rozlega się pekepeke i po chwili znów owiewa nas ożywcza bryza. Co za ulga! Na obu brzegach ponownie pojawia się selwa. I znów jest ”żyć, nie umierać”. Cztery godziny pekepekowania i cztery godziny obserwacji rzeki. Ach! Jest na co patrzeć. Nie sposób się nudzić. Bo jak na rzekę spojrzy się z bliska, okazuje się, że wcale nie jest ona płaska i gładka – jak mogłoby się wydawać, gdy patrzy się z brzegu. Gdy rzekę ma się na wyciągnięcie ręki, wychodzi na jaw, że ma ona góry i doliny; rynny i doły; że, co jak co, ale za grosz nie

Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień dwudziesty Kierunek Pusharo. Po sam czubek głowy


Śpię jak zabity i następnego dnia budzę się, jakby wczoraj nic się nie stało. Najwidoczniej przedawkowany środek nasenny wreszcie ze mnie uleciał. Później, już po powrocie do Polski, gdy znajoma farmaceutka dowiedziała się, co zażyłem, w jakiej dawce i w jakich warunkach, spojrzała na mnie jak na upiora i powiedziała: „Miał pan duże szczęście!”



Idziemy zwiedzać wioskę, której do tej pory nie widzieliśmy. Obraz nędzy i rozpaczy. To przykład wioski, która nie jest już wioską w pełni tradycyjną, to wioska, do której poczęła już wsączać się cywilizacja i gdzie ta mieszanka jest pokraczna i wręcz groteskowa. A więc Indianie chodzą w sportowych spodniach (jak Rosjanie na wakacjach), a chaty, zamiast z tradycyjnych materiałów, buduje się już z krzywych desek. Rezultat – domy wyglądają jak budy dla trochę większych psów, a ludzie – jak przebierańcy.

Do jednej z takich bud na moment zaciąga mnie Roberto, miejscowy czarownik. Pokazuje cały arsenał leków roślinnych, którymi na co dzień się posługuje. Poznaję znane mi „achiote”, „tahuari”, „sangre de drago”. – Mamy też coś lepszego – mówi Alberto. – Nazywa się „paratodo”. – „Paratodo”? – dziwię się – bo takiej nazwy jeszcze nie słyszałem. – Tak, bo pomaga na wszystko – „para todo”. Rozglądam się i widzę, że pokazuje na wiszący z sufitu dorodny pęd… – a jakże! – suszonej vilcacory!



Najokazalszym budynkiem w wiosce jest szkoła.

Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień dziewiętnasty – cd. Kierunek Pusharo. Puszcza i czas, czas i puszcza.


Powrót do wioski Machiguengów jest dla mnie nie mniejszym wyzwaniem niż droga do petroglifów. Każdy krok znów wydaje mi się krokiem ostatnim. Idę więc i umieram. Ile jeszcze razy ma się to powtórzyć? Kazik na pewnym odcinku chce nawet nieść mój mały plecak, a Oscar biegnie do przodu, do łodzi, żeby przynieść jakąś dodatkową wodę do picia. Najpierw nie wierzę, by rzeczywiście tak się stało (bo w Peru takie rzeczy zwykle się nie zdarzają), ale Oscar, o dziwo, nie zawodzi, a ja dochodzę do wniosku, że ludzie w selwie są jednak inni, bardziej ludzcy, bardziej autentyczni i że bardziej można na nich polegać.



W tym umieraniu co krok, zbiera mi się na myślenie o rzeczach ostatecznych. W malignie, na tych przeklętych otoczakach, zaczynam snuć nie do końca (chyba) spójne rozważania o czasie i o selwie. Bo – zaczyna mi się wydawać – że puszcza jest jak czas. Wszak dżungla, jak wiadomo, jest wielkim niwelatorem, wyrównywaczem. Pokazuje, że tak naprawdę nic innego się nie liczy, że liczy się tylko życie. Nieważne, czy jesteś piękny, brzydki, krzywy, młody. Ona – selwa – zawsze sprowadzi cię do twej istoty, esencji. Czas czyni podobnie. Choć wszystko niszczy, wszystko też przesuwa w przeszłość, a przez to otwiera drogę do zmiany. Zmiana natomiast jest życiem. Przez to czas niespodziewane pokazuje swe przyjacielskie oblicze. Niszczy, ale również leczy rany, złe wydarzenia stara się zastąpić szansą na coś lepszego. Sprzyjając zmianie, faworyzuje życie, winduje je na należny mu piedestał.

Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień dziewiętnasty – cd. Kierunek Pusharo. Twarz dziecka


Skalna ściana, przed którą stoimy, jest wypalona południowym słońcem i dopiero, jak dobrze się w nią wpatrzyć widać, że cała jest „pomarszczona” wyrytymi na niej znakami. Iksy, podłużne twarze, naczynia „kero”, kreski, fale, zygzaki, krzyże–„chacany”. Czego tam nie ma i jak dziwnie to wszystko jest poukładane! Poszczególne fragmenty petroglifu to wyłaniają się z tła, to znów giną, w miarę przesuwania się słońca i cienia. Gdy w 1921 roku jako pierwszy Europejczyk dotarł tu Vincente Centinagoya, tym co ujrzał był bardziej niż zdumiony. I od tamtego czasu trwają spekulacje: co ten petroglif właściwie przedstawia? Czym jest? Czy to mapa? Plan, na którym pokazane jest, gdzie znajduje się tajemnicze Eldorado? Czy też – wyobrażenie halucynacji, jakich indiańscy szamani doznawali po wypiciu wywaru z ayahuaski?

Ściana, niczym teatralna kurtyna, jest ogromna. Liczy 60 metrów długości i co najmniej 30 metrów wysokości. Jaką tajemnicę skrywa? Normalnie u jej podnóża płynie rzeka, lecz teraz jest koniec pory suchej, więc można do niej podejść i bez trudu ją dotknąć. Jest ciepła, wilgotna, chropowata, a jej faktura bardziej przywodzi na myśl skórę jakiegoś zwierzęcia niż pospolity kamień. Praca, jaką tu wykonywano przez długie lata, ją ożywiła i uczłowieczyła. I – co za niespodzianka – w kilku miejscach można rozpoznać charakterystyczny podłużny wizerunek twarzy.To ta sama twarz roześmianego dziecka, którą kilkanaście dni temu widzieliśmy na północy, w Kuelap, w Chachapoyas.

Całość

najnowsze < > najstarsze
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków