Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień dwudziesty pierwszy i następne. Wszystko, co się zaczyna, kiedyś się kończy, żeby… zacząć się od nowa
Ptasi spektakl nie trwa jednak długo. Kończy się tak samo niespodziewanie, jak się zaczął. Słone śniadanie na glinianej skarpie to co najwyżej śniadanie francuskie – papuzie krosanty i papuzia czarna kawa. W pewnej chwili, jak na komendę, setka ptaków podrywa się do lotu i znika w bezkresie otaczającej je selwy. A my pozostajemy z niedosytem i z oczami szeroko otwartymi z podziwu i ze zdziwienia: to tylko tyle?; naprawdę?; a więc to już koniec?
Koniec. To słowo zaczyna nas prześladować. Ale najpierw, na tle glinianej skarpie robimy sobie wyprawowe „zdjęcie rodzinne”, a potem powłóczystym, sztucznie wydłużonym krokiem (w którym zapisane są i nostalgia, i smutek) wracamy do łodzi. Rozlega się pekepeke (choć na nieco inną nutę niż do tej pory) i płyniemy w kierunku „lodge’u”, który opuściliśmy kilka godzin temu, gdzie tam zabieramy jeszcze kilku innych pasażerów (którzy rzecz jasna się spóźniają) i zaczynamy nieuchronny spływ w kierunku Atalayi.
Dlaczego krok jest wydłużony? Dlaczego spływ nieuchronny? Dlaczego pekepeke brzmi inaczej? Dlatego, że nasza eskapada do Pusharo w sposób niemożliwy do zaprzeczenia właśnie dobiega końca. To co teraz się dzieje, to już tylko formalność, czynność nieomal techniczna: musimy już tylko dokończyć to, co zaczęliśmy przed sześciu dniami Cuzco i przed trzema tygodniami w Limie. Nasza podróż – choćby nie wiem, jak temu zaprzeczać i przed tym uciekać - ma się ku końcowi, mimo że mamy przed sobą jeszcze niemało: najpierw lądowanie na przystani w Atalayi, przejazd samochodem na drugą stronę Andów (tym razem najpierw wilgotnym ich stokiem, potem stokiem suchym i pustynnym), jednodniowy pobyt w Cuzco, wypad do Ollantaytambo i zapomnianego ”tambo” Collpani na przedpolu przełęczy La Malaga, nocny przejazd autobusem Cruz del Sur przez Nazca do Paracas (gdzie znów spotykamy się z Piotrkiem Małachowskim), zwiedzanie pobliskiego Tambo Colorado, przejazd do Limy, ostatnie zakupy, no i odlot.
Jasne, mógłbym jeszcze o tym pisać, ale byłoby to już tylko niepotrzebne wydłużanie tej relacji. Bo w porównaniu z tym, co już się zdarzyło, nic szczególnego nie mogło już nastąpić. Tak naprawdę odlot papug z glinianej skarpy nad Alto Madre de Dios był ostatnim pełnym akordem naszej wyprawy – znakiem, że i my wkrótce, tak jak owe papugi, będziemy odlatywać. Niestety, nie do puszczy, jak one, lecz na północ, do Europy.
Ale cóż – wszystko co się zaczyna, kiedyś musi się skończyć. Musi dobiec końca, by ustąpić miejsca czemuś nowemu, co ma się dopiero pojawić i zacząć. Znów muszę myśleć o przemijającym czasie, jako o mordercy i zbawcy. To, co jest teraz, co właśnie się dokonuje, czas-morderca nieuchronnie odsuwa w przeszłość, ale jednocześnie czas-zbawca zaprasza nas ku przyszłości, gdzie nowe plany, nowe zamierzenia, nowe przedsięwzięcia, nowe przygody, gdzie...
Tak było już tyle razy. Tak będzie i teraz.
KONIEC
Chachapoyas–Pusharo