Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień dwudziesty pierwszy. Latające klejnoty
Pobudka przed świtem. Ze zdziwieniem stwierdzam, że insekty w nocy mnie jakoś nie pokąsały. „No hay nuevas picaduras” – myślę po hiszpańsku jeszcze zaspany. „Nie ma nowych ukąszeń!” Czyli – dzień, choć to jeszcze noc, zaczyna się nienajgorzej. Potem – z plecakiem (jak sama nazwa wskazuje) na plecach stromą skarpą, półbiegiem w dół ku rzece. Zanim dotrzemy do głównego koryta, po kamieniach musimy przejść jeszcze przez starorzecze, a potem już jesteśmy na brzegu. Odbijamy czym prędzej, żeby na piątą rano zdążyć do „collpy” – pod wysoką glinianą skarpę, do której na wczesne śniadanie zlatują się zielone papugi. Skarpa zawiera sól. A zielone papugi tę sól bardzo lubią. Gdy nadziobią się jej z rana, ona dodaje im sił. Ponoć dzięki temu mogą potem latać aż do wieczora.
„Może tego typu słona glinka byłaby też dobra dla ludzi?” – zastanawiam się, gdy po dwóch kwadransach żeglugi dobijamy do brzegu. Pamiętam rewiltalizującą glinkę, którą w ekwadorskiej Vilcabambie sprzedawana jest jako środek sprzyjający długowieczności. (Dolina Vilcabamba w Ekwadorze słynie z ponadprzeciętnej liczby stulatków; wiecej na ten temat piszę w książce „Wyprawa Vilcabamba–Vilcabamba”) „Może więc warto – myślę dalej – porównać skład „papuziej” glinki znad Alto Madre de Dios z glinką z Vilcabamby w Ekwadorze. Może…”
Nie kończę tej myśli, bo trzeba już skupić się na papugach. Na brzegu znajdujemy zadaszenie z suchych palmowych liści i trawy, i ustawiamy tam nasz „el telescopio”. Percy ze skupieniem przeczesuje nim żółtawą skarpę oddaloną o kilkaset metrów. Papug najpierw nie widać. Ale są już w pobliżu, w koronach drzew rosnących na skarpie. Wyraźnie je słychać. Ten charakterystyczny ptasi krzyk może pochodzić tylko z papuzich gardeł. Zaraz powinny się pojawić…
Kilka minut po piątej – spóźniają się! – ukazują się pierwsi ptasi zwiadowcy. Najpierw jedna papuga. Rozgląda się, wierci, odlatuje. Po chwili wraca w towarzystwie papugi numer dwa. Potem nadlatuje druga papuzia para. Ptaki rozglądają się. Jeszcze jakby nie ufały, jakby chciały się upewnić, czy na pewno są bezpieczne… A potem papug przybywa już z każdą chwilą. Jest ich coraz więcej i więcej. Wreszcie nadlatują ze wszystkich stron. W pewnym momencie to już cała ptasia lawina. Najpierw jest z 30-40 papug, potem ze sześćdziesiąt, potem koło setki. Wyglądają jak żywe zielone, mieniące się klejnoty – ich jaskrawe upierzenie odcina się od żółtego tła skarpy jak fosforyzujące światło. Oto mamy przed sobą niepowtarzalny ptasi, papuzi teatr. Widowisko jedyne w swoim rodzaju. Po raz kolejny w czasie tej podróży mam dojmujące poczucie, że życie to wielki cud – wielka wygrana na szachownicy nieprawdopodobieństwa. Jeszcze nigdy nie widziałem tylu tak wspaniałych ptaków z tak bliska. Jeszcze nigdy coś takiego nie wzbudzało we mnie taki wielkiej fascynacji. Jeszcze nigdy tak wyraźnie całym sobą nie poczułem szalonego pulsu selwy. Jeszcze nigdy… – długo mógłbym wyliczać. Tak, nasz rodak Jan Kalinowski wiedział, co robi, gdy zakładał park narodowy Manu. Bo coś takiego można ujrzeć tylko tu, tylko o piątej nad ranem…
CDN
Chachapoyas–Pusharo