Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień dziewiętnasty – cd. Kierunek Pusharo. Puszcza i czas, czas i puszcza.
Powrót do wioski Machiguengów jest dla mnie nie mniejszym wyzwaniem niż droga do petroglifów. Każdy krok znów wydaje mi się krokiem ostatnim. Idę więc i umieram. Ile jeszcze razy ma się to powtórzyć? Kazik na pewnym odcinku chce nawet nieść mój mały plecak, a Oscar biegnie do przodu, do łodzi, żeby przynieść jakąś dodatkową wodę do picia. Najpierw nie wierzę, by rzeczywiście tak się stało (bo w Peru takie rzeczy zwykle się nie zdarzają), ale Oscar, o dziwo, nie zawodzi, a ja dochodzę do wniosku, że ludzie w selwie są jednak inni, bardziej ludzcy, bardziej autentyczni i że bardziej można na nich polegać.
W tym umieraniu co krok, zbiera mi się na myślenie o rzeczach ostatecznych. W malignie, na tych przeklętych otoczakach, zaczynam snuć nie do końca (chyba) spójne rozważania o czasie i o selwie. Bo – zaczyna mi się wydawać – że puszcza jest jak czas. Wszak dżungla, jak wiadomo, jest wielkim niwelatorem, wyrównywaczem. Pokazuje, że tak naprawdę nic innego się nie liczy, że liczy się tylko życie. Nieważne, czy jesteś piękny, brzydki, krzywy, młody. Ona – selwa – zawsze sprowadzi cię do twej istoty, esencji. Czas czyni podobnie. Choć wszystko niszczy, wszystko też przesuwa w przeszłość, a przez to otwiera drogę do zmiany. Zmiana natomiast jest życiem. Przez to czas niespodziewane pokazuje swe przyjacielskie oblicze. Niszczy, ale również leczy rany, złe wydarzenia stara się zastąpić szansą na coś lepszego. Sprzyjając zmianie, faworyzuje życie, winduje je na należny mu piedestał. Dokładnie tak samo jak puszcza…
W końcu, po nie wiadomo ilu godzinach, docieramy do rzeki. Nasze łodzi czekają, ale jest już prawie ciemno. I zaczyna szaleńczy wyścig z nadciągającą nocą, w którym z góry skazani jesteśmy na przegraną. Płyniemy więc najpierw w otaczającym nas zewsząd atramencie, a następnie w smole – staje się tak ciemno. Oscar, stojący na dziobie i próbujący odgadnąć, w którą stronę płynie rzeka, dostaje od nas latarkę–czołówkę, którą przyczepia sobie do kapelusza. Czy to coś pomaga? Chyba tak, bo mimo, że mknąc teraz z prądem, miejscami wręcz szybujemy ponad mieliznami i kamiennymi progami, po około dwóch godzinach bez szwanku dopływamy do Teparo–Palotoa.
Tam – próba powrotu do normalności, lekka kolacja i spanie. Bez wątpienia był to jeden z najtrudniejszych dni w moim życiu.
CDN
Chachapoyas–Pusharo