Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień dziewiętnasty. Kierunek Pusharo. Ostatni dzień życia?


Rano, bardzo wcześnie wychodzimy do petroglifu. Jak dla mnie, droga gorsza być nie może. Prowadzi głównie po olbrzymich otoczakach (owych „jajach dinozaurów” ze „Stu lat samotności” Marqueza), korytami wyschniętych strumieni. A po tym, jak dopływem Rio Palotoa, Rio Sinkinibenia, podpływamy jeszcze kawałek płaskodenną łódką, dalej trzeba iść pieszo. Wychodzę na brzeg, a tu… chcę iść w prawo, a idę w lewo. Chcę iść w lewo, a idę w prawo. Co jest grane? Co się dzieje? Nogi za nic nie chcą mnie słuchać. Zachodzę w głowie, co się stało, bo czegoś takiego jeszcze nigdy nie grali. Początek malarii? Ale przecież nie jesteśmy na malarycznych terenach. A więc co? Dopiero po sporej chwili zaczynam rozumieć: wieczorem, żeby dobrze się wyspać i być na rano w pełni sił, wziąłem środek nasenny. W tym upale, w dżungli, najwidoczniej zadziałał jakoś na opak.



On krzywo zadziałał, a ja teraz muszę się z tym borykać. I to jeszcze jak! Golgota, katorga, deska fakira. Męczę się niemiłosiernie na tych otoczakach. A upał jeszcze większy niż wczoraj po przybyciu do wioski. To prawdziwa droga przez mękę. Idę coraz wolniej, przystaję, potem próbuję ruszyć na nowo, ale co najwyżej pełznę. Przez podeszwę kaloszy czuję każdą nierówność, każde kamienne żądło wystające z ziemi. Dramat. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. I to akurat dziś? Teraz? Gdy jestem tuż, tuż przed Pusharo? Gdy od miejsca, do którego chciałem dotrzeć, dzieli mnie już tylko wyciągnięcie

Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień osiemnasty - cd. Kierunek Pusharo. Dwa, trzy, cztery piekła


Po około trzygodzinnej rwanej, poprzedzielanej niezliczonymi mieliznami żegludze, docieramy do wioski Teparo–Palotoa. A więc jesteśmy u celu! Braaawo! U celu na dziś. Jutro metę stanowić będzie oddalona od wioski o kilka godzin marszu skalna ściana z petroglifami w Pusharo.



Brzeg jest wysoki, a przystani – podobnie jak w Santa Cruz – tu także nie ma. Musimy ostro piąć się pod górę, targając cały nasz bagaż i ekwipunek. Za drzewami nie ma już bryzy znad rzeki i panuje niesamowity upał. Miejsce na nocleg Indianie wyznaczają nam w miejscowym „ayuntamiento”, czyli ratuszu: w sporej drewnianej chacie, w której znajduje się ich radiostacja, coś w rodzaju stołówki („el comedor”) i gdzie jest sporo pustej przestrzeni. To tu mamy rozbić nasze namioty.



Znam ten sposób obozowania. W czasie wyprawy do krainy Indian Q’ero w 2007 roku, jako miejsce na obozowisko regularnie wskazywano nam budynek miejscowej szkoły, gdzie w klasie (zwykle jedynej) rozbijaliśmy namioty. Tam miało to swoje zalety, bo w wysokich górach ściany szkoły osłaniały przed chłodem i porywistym wiatrem. Tu ma jednak poważną wadę: bo w „ratuszu” jest jeszcze goręcej niż na zewnątrz. A już tam było przecież gorąco jak w piekle. W środku są to już dwa, trzy, a może nawet cztery piekła.

Moja szara koszula na całej powierzchni zmienia kolor na ciemniejszy. Próbuję ochłodzić się wodą i przemywam twarz, kark, tors, ale niewiele to pomaga. Tymczasem

Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień osiemnasty - cd. Kierunek Pusharo. Droga wolna!


Idziemy do drewnianej budy, w której urzęduje strażnik parku – „ el guardaparque”, by przedstawić nasze zezwolenie na dalszą żeglugę w górę Rio Palotoa. W dużym pustym pomieszczeniu na środku stoi wielkie biurko, przed nim jedno krzesło, a na ścianie wisi ogromne satelitarne zdjęcie parku Manu. Facet, który sprawdza nasze zezwolenia na wstęp na tereny zakazane – podobnie jak przybyli Machiguengowie – też ma twarz Papuasa. Również jest bardzo niski, a jego czoło zdaje się być jeszcze niższe niż on sam – w zasadzie to tylko cienka kreska. Biuro w ogóle robi upiorne wrażenie i przywodzi na myśl prozę Gabriela Garcii Marqueza. Można odnieść wrażenie, że gość za biurkiem zaraz nie pozwoli nam na wjazd do dalszej części parku, że każe nam zawracać do Cuzco… Straszliwy suspens trwa dwie, trzy minuty… A potem – co za ulga: okazuje się, że w naszych papierach jakimś peruwiańskim cudem wszystko się zgadza. Na zezwoleniach ląduje wielka, ciężka pieczęć. Droga wolna!



Pseudo–ulicą pełną otoczaków schodzimy do przystani, która powstała tylko dlatego, że my przycumowaliśmy do brzegu. Przeładunek naszego bagażu do jeszcze mniejszych peke-peke (chodzi oczywiście o zanurzenie) trwa już w najlepsze. Teraz już definitywnie trzeba wskoczyć w kalosze, ale jak to zrobić, skoro są tak ciasne!? Siadam na kamieniach i klnę. Ale nie ma wyjścia – siłować trzeba się do upadłego, do skutku, aż stopa dotrze do podeszwy.



Łódzią

Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień osiemnasty - cd. Kierunek Pusharo. Żyć, nie umierać.


Po trzech kwadransach dojeżdżamy do miejsca, skąd otwiera się szeroki widok na Rio Alto Madre de Dios. Z tej odległości rzeka zdaje się być bardzo dostojna i majestatyczna. Rozlewa się szeroką wstęgą koloru kawy z mlekiem, wijącą się raz w lewo, raz w prawo. W wielu miejscach widać mielizny i bystrza – nawet nie trzeba patrzeć przez lornetkę. Owe płycizny to jest właśnie to, czego boimy się najbardziej. Nie, nie obawiamy się, że w rzece będzie porywisty nurt i przepastny odmęt, lecz że wody będzie po prostu za mało. Wtedy w selwie, w której będziemy się teraz zagłębiać, nie można się poruszać. Wtedy osiągnięcie celu, który mamy przed sobą, mogłoby okazać się niemożliwe.



Za chwilę jesteśmy w Atalayi (atalaya to po hiszpańsku i portugalsku altana) – w niewielkiej nadrzecznej wiosce tyle razy opisywanej w wielu podróżniczych książkach jako absolutna peruwiańska ostatnia granica. To rzeczywiście ostatnia altana na progu selwy. Dalej jest już tylko dzicz: tereny porośnięte dziewiczym lasem, zamieszkanym przez plemiona tzw. „no–contactados” – Indian nieznających cywilizacji. Obszary, na które – jeśli ma się odpowiednie zezwolenie – dostać się można tylko rzekami.



Schodzimy do przystani, znosimy bagaże i wsiadamy do dużej zadaszonej łodzi z silnikiem. Nasze pakunki jeszcze nie do końca trzeba zabezpieczać nieprzemakalnymi plandekami, bo będzie to odcinek w miarę bezpieczny i plecami jeszcze nie będą

Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień siedemnasty – Cd. i osiemnasty. Kierunek Pusharo. Brawo panie Kalinowski!


Po emocjach związanych z obserwacją ptaków, zasypiam w samochodzie. Prawie bezsenna noc przed wyjazdem z Cuzco daje mi się we znaki. Budzę się dopiero w miejscowości Patria, znanej mi już z wyprawy w poszukiwaniu Eldorado z roku 2000. A więc już blisko! I rzeczywiście: za kilka chwil dojeżdżamy do Pilcopaty, gdzie zamierzamy przenocować. Jestem zdziwiony, bo widzę, że teraz nazwę tę piszą Pillcopata. Co się stało? To przecież zmienia wymowę. Chyba że do słynnego wyjątku Pucallpa (gdzie dwa „ll” nadal czyta się jak jedno „l”) ma dojść wyjątek jeszcze jeden. Ściemnia się. Przy drodze widać szereg pokracznych, drewnianych bud – dokładnie takich samych, jak te, które znam z poprzedniego pobytu.



Ale nasz „lodge” – miejsce, gdzie będziemy spać, jest rewelacyjny. To, jak na „last frontier” – ostatnią granicę, do której właśnie dotarliśmy, co najmniej pięć gwiazdek. Na podłodze terakota, w kranie ciepła woda, a w oknach szczelne moskitiery. Tak w selwie jeszcze nigdy nie mieszkałem! Peru, jak widać, i tu robi postępy! Cykady krzyczą za oknami – dżungla włącza swoje wieczorne organy. Wilgoć, wilgoć, wilgoć – wszędzie czuje się oddech Wielkiej Zieleni. Potem kolacja, w czasie której na stół wdrapują się gigantyczne cykady i żuki.



Następnego dnia, z samego rana, wszystkie rzeczy z plecaków pakujemy w plastikowe worki, które dodatkowo zabezpieczamy taśmą klejącą. To znak, że zbliżamy się do rzeki –

Chachapoyas – Pusharo 2015. Dzień siedemnasty – cd. Kierunek Pusharo. Niezmierna piękność bytu.


Jadę z twarzą przylepioną do szyby samochodu. Jest wyraźnie suszej niż wtedy, gdy w 2000. roku, w czasie zorganizowanej przeze mnie wyprawy poszukującej Eldorado, razem z Darkiem Szmidtem, Maćkiem Kostunem i Jackiem Kazińskim po raz pierwszy jechałem tą samą droga do Pilcopaty. (Szczegółowo opisałem to w książce pt. „Tajna misja Eldorado”.) Teraz na drogę, z wysokich, zielonych, porośniętych tropikalnym lasem skarp, spada znacznie mniej strumieni, tworzących niewielkie, malownicze wodospady. Na drodze jest też większy ruch: co chwila mijamy jakiś pojazd nadjeżdżający z przeciwnej strony.



Wtedy, w „Tajnej misji Eldorado” po raz pierwszy wspomniałem o Pusharo – o wielkim, tajemniczym petroglifie, na którym – jak niektórzy twierdzą – ma znajdować się gigantyczna mapa z zaznaczoną lokalizacją poszukiwanego przez stulecia legendarnego Złotego Miasta. Pisałem, że gdzieś daleko za horyzontem leży tajemnicze Pusharo. W domyśle – miejsce praktycznie nieosiągalne, poza granicami ekumeny. A teraz mamy tam dotrze! Rewelacja! Jako jedni z nielicznych Europejczyków i jako pierwsi Polacy. To, co kiedyś wydawało się niemożliwe, teraz, po latach, ma się ziścić.



Pisząc o Pusharo popełniłem wtedy błąd. Stwierdziłem, że ów petroglif został odkryty w latach 40.–tych XX wieku. Teraz wiem nieporównanie więcej na ten temat i koryguję: Pusharo zostało zlokalizowano przez Vincente Cientinagoyę, misjonarza, w 1921 roku, a więc 10 lat

Chachapoyas – Pusharo 2015. Dzień siedemnasty. Kierunek Pusharo. Na drugą stronę Andów


Ranek zaczynamy od mierzenia kaloszy w domu pani Marthy Alegrii. I okazuje się, że to bardzo trudne zadanie. Bo kalosze, w sytuacji, gdy w najbliższym czasie raz za razem będziemy wyskakiwać z łodzi, by je przepychać na płyciznach, będą niezwykle ważne. W jakim stopniu powinny być dopasowane? Czy mają mieć luzy, czy raczej winny być obcisłe? Każdy z tym dylematem musi poradzić sobie sam. W pewnym sensie jest to gra w totolotka…



Potem jedziemy. Wyjeżdżamy z Cuzco i dojeżdżamy do zakrętu na Huambito i Paucartambo. Śniadanie w Huanarani. W miasteczku właśnie trwa targ, jest niedziela, a więc targ można określić jako niedzielno–poranny. Jem tortillę i piję kawę. Jest fajnie, wprost super. Bo oto ruszyliśmy do Pusharo, co jeszcze kilka dni temu wydawało się czymś mało realnym i marzeniem ściętej głowy. Tymczasem teraz wszystko wskazuje na to, że nic nas już nie zatrzyma.



Słońce bardzo ostre, walące prosto w oczy. To dlatego, że jesteśmy już bardzo wysoko. Wokoło rozlewa się andyjska indianada – niepowtarzalna mieszanka ludzi, światła, temperatury i głębokich światłocieni. Jest kolorowo, kapeluszowo, warkoczowo (Indianki), owocowo (stragany) – wszystko prawidłowo. W wysokich Andach właśnie tak powinno być.



Potem dojeżdżamy do znanej mi już Ninamarki z „chullpas” – kamiennymi grobami do złudzenia przypominającymi albo grzyby, albo ule.
najnowsze < > najstarsze
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków