Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień osiemnasty - cd. Kierunek Pusharo. Droga wolna!
Idziemy do drewnianej budy, w której urzęduje strażnik parku – „ el guardaparque”, by przedstawić nasze zezwolenie na dalszą żeglugę w górę Rio Palotoa. W dużym pustym pomieszczeniu na środku stoi wielkie biurko, przed nim jedno krzesło, a na ścianie wisi ogromne satelitarne zdjęcie parku Manu. Facet, który sprawdza nasze zezwolenia na wstęp na tereny zakazane – podobnie jak przybyli Machiguengowie – też ma twarz Papuasa. Również jest bardzo niski, a jego czoło zdaje się być jeszcze niższe niż on sam – w zasadzie to tylko cienka kreska. Biuro w ogóle robi upiorne wrażenie i przywodzi na myśl prozę Gabriela Garcii Marqueza. Można odnieść wrażenie, że gość za biurkiem zaraz nie pozwoli nam na wjazd do dalszej części parku, że każe nam zawracać do Cuzco… Straszliwy suspens trwa dwie, trzy minuty… A potem – co za ulga: okazuje się, że w naszych papierach jakimś peruwiańskim cudem wszystko się zgadza. Na zezwoleniach ląduje wielka, ciężka pieczęć. Droga wolna!
Pseudo–ulicą pełną otoczaków schodzimy do przystani, która powstała tylko dlatego, że my przycumowaliśmy do brzegu. Przeładunek naszego bagażu do jeszcze mniejszych peke-peke (chodzi oczywiście o zanurzenie) trwa już w najlepsze. Teraz już definitywnie trzeba wskoczyć w kalosze, ale jak to zrobić, skoro są tak ciasne!? Siadam na kamieniach i klnę. Ale nie ma wyjścia – siłować trzeba się do upadłego, do skutku, aż stopa dotrze do podeszwy.
Łódzią będą teraz powozić wódz, premier i ten, który tylko się śmieje. Okazuje się, że nazywa się Oscar i że w swoim fachu wykonywanym na dziobie łodzi jest mistrzem nad mistrzami. Wszyscy trzej znają lokalne wody, jak własną kieszeń. Właściwie – co zaraz się okaże – brak wody.
Bo pod płaskim dnem łodzi jest jej teraz tyle, co kot napłakał. I to mimo że niedawno w Cuzco obficie padało! Ale Cuzco jest hen daleko, a Rio Palatoa tutaj. Nasza kucharka Rosi i jej kulinarno–kuchenne przyległości będą płynąć drugą łódką. Rosi jest pulchna, miła i sympatyczna. Między nią a przewodnikiem Percym jest wyraźna chemia, która nasila się – co później zaobserwuję – gdy trzeba wybrać miejsce noclegu…
No i zaczyna się. Płyniemy. Na pewnych odcinkach rzeki musimy wychodzić na brzeg, a załoga co sił w ramionach, pod prąd i przez mielizny, z mozołem przepycha nasze peke–peke. To scena doskonale jest mi znana z roku 2000, z rzeki Pini–Pini, z czasów wyprawy w poszukiwaniu El Dorado. Woda jest tak niska, że gdy wyskakuję z łodzi, nawet nie wlewa się do kaloszy. Czy dopłyniemy?
Okazuje się, że Oscar to nie lada siłacz, a w sukurs przychodzi mu nasz jednoręki przewodnik, Percy Huanca. Idzie nam niezwykle opornie, ale mimo wszystko posuwamy się do przodu. Tam, gdzie prąd jest najdzikszy i najbardziej porywisty, silnik musi wspinać się na swe najwyższe obroty. Dzięki temu unikamy katastrofy; dzięki temu łodzie unikają rzuceniu na kamienie i skały.
Tak wspaniałej podróży rzeką jeszcze nigdy nie odbywałem. Tak blisko końca świata jeszcze nigdy nie byłem. Oto prawdziwa „last frontier” – ostatnia granica. A może już nawet obszar poza nią?
Rio Paloloa jest szersza od Pini–Pini, jaką zapamiętałem z roku 2000. Wtedy Pini–Pini mnie urzekła i zachwyciła. Była szczytem. Everestem. Kulminacją. Królową. Nic piękniejszego i wspanialszego nie potrafiłem sobie wyobrazić. A teraz nagle okazało się, że ów Everest był ledwie pagórkiem! Że Everestem i rzeką–rzek tak naprawdę jest Palotoa. Rio Palotoa i to co nas na jej brzegach otacza.
CDN
Chachapoyas–Pusharo