Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień osiemnasty - cd. Kierunek Pusharo. Żyć, nie umierać.
Po trzech kwadransach dojeżdżamy do miejsca, skąd otwiera się szeroki widok na Rio Alto Madre de Dios. Z tej odległości rzeka zdaje się być bardzo dostojna i majestatyczna. Rozlewa się szeroką wstęgą koloru kawy z mlekiem, wijącą się raz w lewo, raz w prawo. W wielu miejscach widać mielizny i bystrza – nawet nie trzeba patrzeć przez lornetkę. Owe płycizny to jest właśnie to, czego boimy się najbardziej. Nie, nie obawiamy się, że w rzece będzie porywisty nurt i przepastny odmęt, lecz że wody będzie po prostu za mało. Wtedy w selwie, w której będziemy się teraz zagłębiać, nie można się poruszać. Wtedy osiągnięcie celu, który mamy przed sobą, mogłoby okazać się niemożliwe.
Za chwilę jesteśmy w Atalayi (atalaya to po hiszpańsku i portugalsku altana) – w niewielkiej nadrzecznej wiosce tyle razy opisywanej w wielu podróżniczych książkach jako absolutna peruwiańska ostatnia granica. To rzeczywiście ostatnia altana na progu selwy. Dalej jest już tylko dzicz: tereny porośnięte dziewiczym lasem, zamieszkanym przez plemiona tzw. „no–contactados” – Indian nieznających cywilizacji. Obszary, na które – jeśli ma się odpowiednie zezwolenie – dostać się można tylko rzekami.
Schodzimy do przystani, znosimy bagaże i wsiadamy do dużej zadaszonej łodzi z silnikiem. Nasze pakunki jeszcze nie do końca trzeba zabezpieczać nieprzemakalnymi plandekami, bo będzie to odcinek w miarę bezpieczny i plecami jeszcze nie będą narażone na stałe zalewanie wodą. Odpływamy. Od środka nurtu wieje lekka bryza. Wreszcie przestaje być nieznośnie gorąco (że tak było, zdajemy sobie sprawę dopiero teraz). Na obu brzegach coraz gęstszy las. Widok jak z najlepszego filmu o Amazonii – bo przecież w Amazonii jesteśmy. To, co w tej chwili się dzieje, to pełnia życia. To, co lubię najbardziej: ogarnia mnie poczucie niczym nieograniczonej swobody, wolności, braku granic. Żyć nie umierać. Jest tak, jak powinno być zawsze.
W pewnym czasie przybijamy do brzegu usianego wielkimi białymi otoczakami (to kamienie, które w prozie Gabriela Garcii Marqueza porównywane są do jaj dinozaurów) i pieszo udajemy się do pobliskiego jeziora (dawnego zakola rzeki) – Machu Huari. Naszą uwagę przykuwa wielka, kolczasta gąsienica „oruga” i zwisające z wysokich palm gniazda ptaka paucara – imiennika bohatera dwóch moich książek, Inki Paucara. Jest tu urzekająco i przepięknie – nigdzie nie widziałem tak świeżej zieleni. Choć przepięknie to zdecydowany „understatment” – za mało powiedziane.
Po dalszych trzech godzinach żeglugi, dopływamy do miejscowości Santa Cruz u ujścia Rio Palotoa. Przesiadamy się do dwóch znacznie mniejszych łodzi, do tzw. peke-peke (nazwa od odgłosu silnika), bo od teraz wody w rzece będzie jeszcze mniej. Obie łódki o mniejszym zanurzeniu przyprowadzili tu trzej Indianie Machiguengowie z wioski Palatoa–Teparo – tej do której zmierzamy. O naszym przybyciu zostali poinformowani za pomocą tzw. radiolinii – prymitywnej radiostacji, którą posiadają w wiosce. Są niscy, ale bardzo krzepcy. Mają bardzo papuaskie rysy twarzy. Jedne z nich jest prezydentem Palatoa–Teparo, drugi kimś w rodzaju lokalnego premiera, a trzeci też musi być ważny, ale swojej funkcji nie zdradza, tylko cały czas się uśmiecha. Uśmiecha się do nas, a może raczej z nas się śmieje? Tego na razie nie wiemy. Jeśli to drugie, to pewnie śmieje się z tego, że za prawo wstępu na ich terytorium zapłaciliśmy aż 350 USD od osoby. To jedna z najdroższych wiz na świecie
CDN
Chachapoyas–Pusharo