Chachapoyas – Pusharo 2015. Dzień piętnasty – cd i szesnasty. Piękne–straszne Machu Picchu


Koło trzynastej mgła jednak się rozstępuje i Machu Picchu w jednej chwili znów staje się sobą. Stoimy na jednym z najwyższych tarasów uprawnych i mamy przed sobą „klasyczny” widok słynnych ruin z Huayna Picchu – niepowtarzalnym strzelistym szczytem jako główną osią panoramy. Zabudowania Machu Picchu zdają się stanowić integralną część gór. Są z nimi w doskonały sposób zjednoczone i związane. A każda ich część stanowi niejako odbicie i przetworzenie części pozostałych. Piramidalna konstrukcja zwieńczona tzw. ołtarzem słonecznym – „intihuataną” jest odbiciem Huayna Picchu z jego szczytową zabudową, a sam Huayna Picchu „rzuca cień”, materializujący się jako Huchuy Picchu – mniejsze dwa wzniesienia znajdujące się u podstawy Huayny. To najdoskonalszy przykład „kamiennych zwierciadeł Inków”. Żadna inkaska kamienna konstrukcja nie jest pozostawiona sama sobie. Każda pozostaje w symbiozie z konstrukcjami jej towarzyszącymi, które w całości tworzą coś w rodzaju kręgu: kręgu wzajemnych relacji i odbić. Dlatego, gdy w dżungli odkrywa się jakieś nieznane inkaskie ruiny, zawsze mniej więcej wiadomo, gdzie szukać ich ciągu dalszego. Lub – gdzie na pewno szukać ich nie należy.



Potem Asia, Kazik i Jasiu idą do Punte Inca – do Inkaskiego Mostu, ja jednak z tego rezygnuję. Bo na ścieżce do mostu, która do tej pory zawsze świeciła pustkami, panuje niesamowity tłok. Nie mam zamiaru przeciskać się przez tłum, jak u zbiegu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej w Warszawie.

Chachapoyas – Pusharo 2015. Dzień piętnasty. Śladami Hirama Binghama. Machu Picchu, czyli tam gdzie nie miało być motyli...


Z rana nasze bagaże i namioty odjeżdżają do Cuzco, my natomiast udajemy się na górną krawędź piętrzącego się ponad nami kanionu, do Machu Picchu. Robimy to przede wszystkim dla najmłodszego z nas, 19.–letniego Jasia, który w Peru jest po raz pierwszy i nie wiadomo, czy – po tym wszystkim, co musiał z nami wyczyniać – kiedykolwiek tu jeszcze wróci. (Asia i Kazik w Machu już byli poprzednio; Kazik dwa razy, Asia raz, ja – nie pamiętam ile razy.) Bo być w Peru i nie widzieć Machu Picchu to tak samo jak być w Rzymie i nie widzieć papieża.



W 1911 roku, po przybyciu do Mandor Pampa Bingham usłyszał od mieszkającego tam Melchora Arteagi, „że w sąsiedztwie znajduje się kilka interesujących ruin.” Niewiele się zastanawiając, następnego dnia postanowił to sprawdzić. „Nikt nie sądził, że mogą być one szczególnie interesujące – pisał potem – i nikt nie miał szczególnej ochoty iść ze mną. Przyrodnik orzekł, że „więcej motyli będzie w pobliżu rzeki” (…) a lekarz stwierdził, iż musi prać i zreperować swoje ubranie.” Tak, na pewno warto te stwierdzenia dobrze zapamiętać, bo w ten sposób obie te osoby zaprzepaściły jedyną w swoim życiu szansę na dokonanie czegoś naprawdę wielkiego. Ile razy sami postępujemy w podobny sposób?



Dalej Bingham pisał: „Koło południa [wraz z przydzielonym mi w Cuzco sierżantem Carrasco] całkowicie wyczerpani dotarliśmy do małej trawą krytej chaty leżącej 2000

Chachapoyas – Pusharo 2015. Dzień czternasty. Śladami Hirama Binghama. Choquesuysuy i Mandor Pampa


Następnego dnia, z rana, Kazik i Jasiu razem z tragarzami idą prosto do Aguas Calientes, by rozbić namioty przy moście, z którego wjeżdża się na serpentynę kończącą się w Machu Picchu, natomiast Asia i ja cofamy się, żeby przez rzekę obejrzeć ruiny Choquesuysuy. Wczoraj, goniąc za jakimś miejscem na obozowisko, mijaliśmy je, ale było coraz ciemniej i nic już nie było widać. Na temat tego niezwykłego inkaskiego kompleksu u Binghama nie ma nawet wzmianki, bo gdy on tędy po raz pierwszy przechodził, ruiny były całkowicie zarośnięte. My teraz mamy je jednak przed sobą: w całej okazałości, bo słońce pięknie oświetla piramidalnie wznoszące się tarasy oraz szeroko rozłożone tarasy poniżej, nad rzeką. Ponad ruinami, jasną plamą, z zieleni wyzierają zabudowania Intipaty – kolejnego satelickiego osiedla rolników pracujących w przeszłości na rzecz Machu Picchu. A jeszcze dalej, za grzbietem, znajdują się niewidoczne z Choquesuysuy ruiny Winay–Wayna.Tak, przedpole Machu Picchu zostało przez Inków naprawdę gęsto zabudowane. Miało wiele wsporników – gospodarczych i obronnych. ( Intipatę i Winay wayna można dokładnie obejrzeć w albumie „Zielone Pompeje. Drogami Inków do Machu Picchu i jeszcze dalej”.)



Gdy w południe z Asią docieramy do Puente–Ruinas w Aguas Calientes, namiot Kazika i Jasia już stoi i w pełnym słońcu schnie po nocnym deszczu. Pole namiotowe tchnie luksusem, bo jest tu nawet wykafelkowane „bano”, czyli toalety z prysznicem. A nad głowami, na górnej krawędzi

Chachapoyas – Pusharo 2015. Dzień trzynasty – cd. Śladami Hirama Binghama. Kłopoty – specjalność… Ivana


Za Torontoy kończy się jednak nasz zapas szczęścia. Ivan – nasz przewodnik gubi się od momentu, gdy jakiś głupi gospodarz nie zgadza się na to byśmy przeszli przez jego pole. Zawracamy i odtąd nie potrafi odnaleźć właściwego szlaku. A wąwóz Urubamby staje się tu tak wąski, że na jego stromych zboczach nie ma miejsca na jakąś sensowną ścieżkę. Jeśli kiedyś istniała, musiała przebiegać tak, jak teraz biegnie kolejowy tor.



Skutek? Coraz częściej musimy ustępować z drogi pociągowi i przytulać się do skalnych ścian. Do każdego przejeżdżającego wagonu macham jak głupi dwiema rękoma, bo wiem, że akurat tego dnia do Machu Picchu powinni jechać mój syn Dominik i jego dziewczyna Emilia. A Ivan kręci jak może. Raz mówi, że za godzinę dotrzemy do miejsca, gdzie będziemy obozować, potem, że za trzy godziny, jeszcze później mówi jeszcze coś innego…. W końcu każe nam się zatrzymać w jakimś przypadkowym gospodarstwie, pośród kur, gęsi, wieprzy i pokazując na wybetonowane podwórku mówi, że tu powinniśmy rozbić namioty.



Protestuję i każę mu szukać jakiegoś innego miejsca na obozowisko. On na to, że to dobre miejsce, bo tu jest „bano”, czyli coś w rodzaju toalety i prysznica. Ma nam je pokazać. Wtedy okazuje się, że nie ma ani jednego, ani drugiego. Ivan: „Oj, pomyliłem się”. Dopiero teraz w całej okazałości wychodzi jaki to ciemniak. Myśli, że ma przed sobą idiotów, a sam z siebie robi idiotę,

Chachapoyas – Pusharo 2015. Dzień trzynasty – cd. Śladami Hirama Binghama. Torontoy – kamień o 44 narożnikach!


Pierwsze ruiny, do które widzimy po zwinięciu obozu w Qoriwayrachinie to Q’ente i Machu Q’ente po drugiej stronie rzeki. Q’ente to przede wszystkim rozległe tarasy uprawne, a zlokalizowane nieco wyżej Machu Q’ente – to też tarasy, ale również zabudowania mieszkalne. Potem, po około godzinnym marszu docieramy do Torontoy.



„W Torontoy – pisał Bingham – gdzie kończy się ciepła, uprawna dolina, znaleźliśmy inną grupę interesujących ruin, będących może kiedyś rezydencją inkaskiego szlachcica. Niektóre z budowli odznaczały się bardzo starannie obrobionymi kamieniami – efektem pracy cierpliwych rzemieślników”. W „Inca land” dodaje kilka szczegółów: „In a cave near by we secured some mummies. The ancient wrappings had been consumer by the natives in an effort to smoke out the vampire bats that live in a cave.” Wspomina też o bardzo porywistym nurcie Urubamby: „One of (…) Indian bearers, attempting to ford the rapids (…), was carried off his feet, swept away by strong current and drowned before help could reach him”.



Aż dziw bierze, że jego relacja jest tak skąpa. Bo nam, zalane słońcem Torontoy, wydaje się wielką rewelacją. Jak do tej pory, to najokazalsze i najpiękniejsze ruiny na naszej trasie. W jego zaułkach powolnym, nostalgicznym krokiem można by snuć się cały dzień. Jest tam podkowiasta świątynia ze pokaźnym stołem ofiarnym, bardzo podobna do tej w Machu Picchu, dużo dobrze zachowanych zabudowań

Chachapoyas – Pusharo 2015. Dzień trzynasty. Śladami Hirama Binghama. Długi most w Qoriwayrachinie


Rano następnego dnia, gdy wszyscy jeszcze śpią, schodzę do mostu i do pobliskiej stacji kolejowej. I moje podejrzenia w stu procentach się potwierdzają. Jest to rzeczywiście Qoriwayrachina, miejscowość, o której przed laty pisałem w „Inicjacji”: gdzie niegdyś z rzeki wypłukiwano złoto, gdzie lokomotywa na kilka chwil zwalniała i gdzie w pośpiechu należało wyskoczyć z indiańskiego pociągu pełnego kur, spętanych prosiaków no i pachnących koką i dymem Indian. Następnie, po chwiejnym, zawieszonym na linach moście – tym moście! – trzeba było przejść na drugi brzeg Urubamby, skąd zaczynał się dawny inkaski szlak w ciągu pięciu dni doprowadzający wędrowców do Machu Picchu. Tu zaczynała się opisywana wtedy przeze mnie „pogoń za ziarnem fasoli”.



Kiedy to było? Tak dawno, że aż z trudem teraz sięgam do tego pamięcią. 33 lata temu! Cała epoka! Moja pierwsza podróż do Ameryki Łacińskiej! Można powiedzieć, że jak wtedy wszedłem na ten most, tak do tej pory po nim idę. Niezmiennie – i jakoś nadal nie mogę dotrzeć na drugi brzeg rzeki, nad którą został przerzucony...



To może trochę dobrze, a trochę źle – naprawdę sam nie wiem. I teraz, znów stojąc na tym moście, nad tym się zastanawiam. Bo ten most, z biegiem lat, doprowadził mnie do wszystkich – oprócz Gujan – krajów Ameryki Południowej i Środkowej. Pozwolił zorganizować iks wypraw do najbardziej odludnych, tajemniczych i zapomnianych zakątków

Chachapoyas – Pusharo 2015. Dzień dwunasty – cd. Śladami Hirama Binghama. Patallacta


Zaraz potem, na przeciwnym brzegu Urubamby pojawiają się ruiny Patallacta, które z innej perspektywy, w drodze do Przełęczy Martwej Kobiety, widziałem i fotografowałem 3 lata temu. ( Właśnie wtedy narodził się pomysł, by przy pierwszej nadarzającej się okazji ruszyć trasą wzdłuż drugiego brzegu rzeki, którą teraz idziemy.) To przepiękne miejsce, bo i Patallacta („pata” – taras; „llacta” –miasto) to piękne ruiny pełne półkoliście uformowanych, znakomicie zachowanych tarasów uprawnych. Ich cienie układają się teraz w ten sposób, że podkreślają kamienne krawędzie. Jest późne popołudnie, zaraz zacznie się magiczna godzina, magiczny kwadrans fotografów i fotoreporterów, gdy słońce jest już nisko, ale nadal daje jeszcze sporo światła i gdy łagodne cienie zastępują najlepszy fotograficzny retusz. Poza tym jakże dobrze jest zobaczyć coś już znanego z odmiennej perspektywy i w całkiem innym świetle.

Bingham w „Inca land” tak to opisywał: „(…) on top of a series of terraces we saw the extensive ruins of Patallacta (…), an Inca town of great importance. It was not known to Raimondi or Paz Soldano, but is indicated on Wiener’s map, although he does not appear to have visited it. We have been unable to find Any reference to it in the chronicles. (…) The symmetry of the buildings, their architectural idiosyncrasies such as niches, stone roof–pegs, bar–holds (…) indicate an Inca origin. At what date these (…) [buildings] flourished, who built them, why were they deserted, we do not yet know (…).”

Całość

najnowsze < > najstarsze
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków