Chachapoyas – Pusharo 2015. Dzień trzynasty. Śladami Hirama Binghama. Długi most w Qoriwayrachinie
Rano następnego dnia, gdy wszyscy jeszcze śpią, schodzę do mostu i do pobliskiej stacji kolejowej. I moje podejrzenia w stu procentach się potwierdzają. Jest to rzeczywiście Qoriwayrachina, miejscowość, o której przed laty pisałem w „Inicjacji”: gdzie niegdyś z rzeki wypłukiwano złoto, gdzie lokomotywa na kilka chwil zwalniała i gdzie w pośpiechu należało wyskoczyć z indiańskiego pociągu pełnego kur, spętanych prosiaków no i pachnących koką i dymem Indian. Następnie, po chwiejnym, zawieszonym na linach moście – tym moście! – trzeba było przejść na drugi brzeg Urubamby, skąd zaczynał się dawny inkaski szlak w ciągu pięciu dni doprowadzający wędrowców do Machu Picchu. Tu zaczynała się opisywana wtedy przeze mnie „pogoń za ziarnem fasoli”.
Kiedy to było? Tak dawno, że aż z trudem teraz sięgam do tego pamięcią. 33 lata temu! Cała epoka! Moja pierwsza podróż do Ameryki Łacińskiej! Można powiedzieć, że jak wtedy wszedłem na ten most, tak do tej pory po nim idę. Niezmiennie – i jakoś nadal nie mogę dotrzeć na drugi brzeg rzeki, nad którą został przerzucony...
To może trochę dobrze, a trochę źle – naprawdę sam nie wiem. I teraz, znów stojąc na tym moście, nad tym się zastanawiam. Bo ten most, z biegiem lat, doprowadził mnie do wszystkich – oprócz Gujan – krajów Ameryki Południowej i Środkowej. Pozwolił zorganizować iks wypraw do najbardziej odludnych, tajemniczych i zapomnianych zakątków tego kontynentu. Co najważniejsze – skierował mnie na drogę, na której napisałem ponad dwadzieścia książek, z których większość dotyczy właśnie Ameryki Łacińskiej.
To plusy. A minusy? Przede wszystkim to, że w zasadzie – poza Kongiem i Indiami – nie wyszedłem poza ten kontynent. Ale to była świadoma, przemyślana decyzja: bo bardzo szybko zorientowałem się, że jest to część świata tak interesująca i tak porywająca, że życia mi nie starczy, by ją dobrze poznać; że w najlepszym razie zawsze będę w pół drogi. Poszedłem więc w głąb, a nie wszerz. Postawiłem na dokładność, a nie na powierzchowność. Ameryka Łacińska nie raz okazywała mi swą wdzięczność, a ja pozostałem jej wierny. Pół żartem pół serio można powiedzieć, że – po prostu – za bardzo uwierzyłem w książki, które przeczytałem w dzieciństwie. Inni też je czytają, ale zwykle po pewnym czasie idą u nich w niepamięć. U mnie było inaczej. Nigdy tych lektur nie zapomniałem. One zrosły się ze mną. Stały się częścią mnie samego.
A potem w roku 1982 właśnie trafiłem na ten most. Na most na Urubambie w Qoriwayrachinie. Stało się to w czasie mojej pierwszej dalekiej podróż podjętej wbrew wszystkim, wszystkiemu i jakiejkolwiek logice – ale może po trosze w zgodzie z logiką Kosmosu i Losu? Ta podróż miała mnie zarazić na całe życie. Czym? Latynoamerykańską gorączką – na to po cichu liczyłem.
Bakcyl, który wtedy trafił do mojego krwioobiegu, okazał się silniejszy niż można było przypuszczać. Gorączka trawi mnie do dziś. Żadnego lekarstwa nie potrzebuję.
CDN
Chachapoyas–Pusharo