Chachapoyas – Pusharo 2015. Dzień trzynasty – cd. Śladami Hirama Binghama. Kłopoty – specjalność… Ivana
Za Torontoy kończy się jednak nasz zapas szczęścia. Ivan – nasz przewodnik gubi się od momentu, gdy jakiś głupi gospodarz nie zgadza się na to byśmy przeszli przez jego pole. Zawracamy i odtąd nie potrafi odnaleźć właściwego szlaku. A wąwóz Urubamby staje się tu tak wąski, że na jego stromych zboczach nie ma miejsca na jakąś sensowną ścieżkę. Jeśli kiedyś istniała, musiała przebiegać tak, jak teraz biegnie kolejowy tor.
Skutek? Coraz częściej musimy ustępować z drogi pociągowi i przytulać się do skalnych ścian. Do każdego przejeżdżającego wagonu macham jak głupi dwiema rękoma, bo wiem, że akurat tego dnia do Machu Picchu powinni jechać mój syn Dominik i jego dziewczyna Emilia. A Ivan kręci jak może. Raz mówi, że za godzinę dotrzemy do miejsca, gdzie będziemy obozować, potem, że za trzy godziny, jeszcze później mówi jeszcze coś innego…. W końcu każe nam się zatrzymać w jakimś przypadkowym gospodarstwie, pośród kur, gęsi, wieprzy i pokazując na wybetonowane podwórku mówi, że tu powinniśmy rozbić namioty.
Protestuję i każę mu szukać jakiegoś innego miejsca na obozowisko. On na to, że to dobre miejsce, bo tu jest „bano”, czyli coś w rodzaju toalety i prysznica. Ma nam je pokazać. Wtedy okazuje się, że nie ma ani jednego, ani drugiego. Ivan: „Oj, pomyliłem się”. Dopiero teraz w całej okazałości wychodzi jaki to ciemniak. Myśli, że ma przed sobą idiotów, a sam z siebie robi idiotę, i to jeszcze jakiego.
„Jeśli w genach Ivana jest sporo genów Inków, nic dziwnego, że Hiszpanie stosunkowo łatwo odnieśli tu zwycięstwo” – myślę. Tymczasem robi się coraz ciemniej. Decyzja może więc być tylko jedna: w ślad za poszukującym nowego miejsca na nocleg Ivanem ruszamy i my. Żeby nie tracić czasu.
Zaczyna grzmieć i padać. Chronimy się więc w niewielkiej kapliczce o dachu z falistej blachy. Potem, gdy deszcz słabnie, ruszamy dalej. I zaskoczenie, bo oto widzimy, że w naszą stronę wracają nasi tragarze, którzy mieli tworzyć forpocztę grupy szukającej nowego miejsca na nocleg. Ponoć to Ivan kazał im zawracać. Z Kazikiem przejmujemy inicjatywę. Tragarze, którzy są prawie tak samo wściekli na Ivana jak my, dają się przekonać, że muszą wrócić tam, skąd właśnie przyszli. Bo dla nas sprawa jest prosta. Trzeba iść do przodu, a nie się cofać, bo w najgorszym razie będziemy szli aż do skutku i dotrzemy do Aguas Calientes. Ale, o ile się nie mylę, właśnie to stanowi główny problem Ivana: dziś przeszliśmy tak długi odcinek, że do zaplanowanych 4 dni marszu może zabraknąć jednego. To dlatego kazał nagle zawracać tragarzom.
Ci znów więc zmieniają kierunek marszu. Jest już prawie noc. Po jakichś 20 minutach docieramy do miejsca, skąd Ivan zawrócił „porteadores”, czyli tragarzy. Polana, owszem, od biedy nadaje się na obóz, ale jej właściciel, który mieszka obok, stawia opór. Pertraktujemy, tzn. głównie ja go przekonuję. Gospodarz mówi, że boi się… mandatu. – Tu? W tej głuszy? – dziwię się najbardziej sugestywnie jak potrafię. W końcu moje argumenty biorą górę. Zostajemy. Ulga i radość. Ale namioty rozbijamy po omacku, bo noc trwa już od co najmniej pół godziny. Bardzo przydają się latarki.
cdn
Chachapoyas–Pusharo