Potem znów droga – piękna droga, a w dole szumiąca jeszcze piękniejsza rzeka Urubamba. Bingham pisał: „Minąwszy Salapunku okrążyliśmy wysokie granitowe skały oraz pokryte zielenią urwiska i wkroczyliśmy do fascynującej krainy, gdzie zaskoczyła nas i oczarowała wielka ilość starożytnych tarasów, ich długość i wysokość, obecność licznych inkaskich ruin, piękno głębokich i wąskich dolin oraz majestat pokrytych śniegiem gór, wznoszących się ponad nami”.
Jedne z tych ruin to Q’anabamba – osiedle mieszkalne z zabudową w jednym długim szeregu, z wielkim głazem przed jednym z pomieszczeń i dużą i dwupoziomową „colką”, czyli magazynem, do złudzenia przypominającym jedną z dwóch dwukondygnacyjnych kamiennych konstrukcji z Choquequirao. Trzy lata temu Q’anabambę widziałem z drugiego brzegu Urubamby, gdy biegnącą tam droga Inków wspinałem się do Huallabamby, by jeszcze później dotrzeć do Przełęczy Martwej Kobiety – Warmiwanyusqa. Zrobione wtedy zdjęcie Q’anabamby znalazło się potem nawet w albumie „Zielone Pompeje. Drogami Inków do Machu Picchu i jeszcze dalej”. Teraz ruiny te mam jak na dłoni, jestem w samym ich centrum.
Powtarzalność tutejszej zabudowy jest zadziwiająca. Ruiny wyglądają tak, jakby składały się kilkunastu identycznych modułów. Poszczególne ustawione w długim rzędzie zabudowania na myśl przywodzą wagony pociągu, jakby Inkowie już przed wiekami przewidzieli, że tuż
Męska część wyprawy – Kazik i Jasiu, wiadomość o tym, że kości zostały rzucone i że po wpłacie kolejnej zaliczki na zezwolenia na wejście do Pusharo eskapada do tego miejsca raczej już nas nie ominie, przyjmuje z pewną rezygnacją. Bo nazwa Pusharo nie kojarzy im się z niczym konkretnym, co najwyżej z wielką niewiadomą co to takiego, z rojami moskitów i trudami niekoniecznie wartymi znoszenia. Natomiast Asia – żeńska część wyprawy – jest zachwycona. Zdaje sobie sprawę z tego, że dotarcie do Pusharo to wielka gratka i niepowtarzalna okazja. Poza tym grozi nam przecież (co mamy jeszcze sprawdzić), że w Pusharo będziemy pierwszymi Polakami. Nawet Jan Kalinowski, Polak, przyrodnik i założyciel parku Manu tam nie był. A że będą komary, „zancudos” i tylko trochę mniej węży? Trudno. Coś za coś. Nie ma róży bez kolców.
A z rana ruszamy na szlak Hirama Binghama. Samochodem dojeżdżamy do miejscowości Chilca w Dolinie Urubamby, by stamtąd dalej ruszyć już pieszo. Początek nie jest zbyt ciekawy, bo zza masywu La Veronica wściekle wieje, co z drogi unosi tumany kurzu. Sytuacja poprawia się dopiero za wioską Piscacucho. Za nią wchodzimy na prastarą drogę Inków.
Pierwsze ruiny na szlaku to Salapunku („sala” – ruiny; „punku” –brama). Spore kamienne konstrukcje, które Bingham w swoim opisie określał jako „Małe Sacsayhuaman”. Szczególnie piękny jest trapezoidalny portal, dzięki któremu z niższego poziomu
Dzień w Cuzco schodzi nam na przygotowaniach do trekkingu szlakiem Hirama Binghama i na planowaniu tego, co ma nastąpić potem. Na początek piękna scena: do hotelu Saphi przy ulicy Saphi, gdzie w Cuzco tradycyjnie zatrzymuję się już od lat, z pobliskiej, zaprzyjaźnionej agencji przynoszę wielki marynarski wór, w którym przed trzema laty do depozytu złożyłem i karimaty i inne elementy sprzętu obozowego, których nie chciałem zabierać do Limy (a tym bardziej do Europy). Pierwszy cud, że przez trzy lata ów worek przetrwał nienaruszony. Drugi, że do obu małych kłódek, zamykających do niego dostęp, udaje mi się odnaleźć i dopasować odpowiednie kluczyki. Trzeci – że kłódeczki gładko odskakują i odsłaniają przepastne wnętrze worka. A w nim wszystko w stanie dokładnie takim, jak zostało zdeponowane przed trzema laty. Radość i scena warte królestwa!
Potem okazuje się, że mimo kilkunastotygodniowych starań, nadal nie mamy zezwolenia na wejście na teren parku narodowego Manu, gdzie znajduje się Pusharo – największy petroglif w peruwiańskiej Amazonii. A ma to być przecież cel następnego etapu naszej wyprawy. Co robić? Czy jest jeszcze jakaś szansa na załatwienie tego dokumentu, czy może będzie trzeba modyfikować plany i do Pusharo najnormalniej w świecie nie dotrzemy?
Byłaby to wielka strata, bo Pusharo to miejsce naprawdę niezwykłe i otoczone niejedną legendą. Piotrek Małachowski w Limie mówił mi: „Jak tylko uda wam się wszystko pozałatwiać, nie rezygnujcie z eskapady
Po powrocie spod wodospadu Gocta do Chachapoyas nagle okazuje się, że będzie problem z załatwieniem biletów lotniczych z Tarapoto (najbliższe lotnisko) do Limy i z Limy do Cuzco. Odnosimy wrażenie w agencji, która zaoferowała, że załatwi nam takie połączenie, chcą nas najnormalniej w świecie oszukać: że chcą zainkasować zaliczkę na zakup biletów, a potem… – szukaj wiatru w polu. Nie będzie ani pieniędzy, ani przelotu.
Ale nie z nami takie numery. Nie po to zjadłem zęby na podróżowaniu po Ameryce Łacińskiej, żeby czegoś takiego nie wyczuć i by dać zrobić się w konia. Zaliczki po prostu nie wpłacamy i po krótkiej naradzie decydujemy się, że z Chachapoyas wyjedziemy taką samą drogą, jak przyjechaliśmy: autobusem. Do Limy zajmie nam to dobę, po czym z Limy będziemy chcieli natychmiast złapać połączenie do Cuzco. Oznacza to, że najbliższe dwie doby spędzimy w podróży. Dwa dni i dwie noce w autobusie! Damy radę? Jesteśmy umiarkowanymi optymistami. A optymizmu dodaje nam świadomość, że rezygnując z samolotu, sporo zaoszczędzimy. Tym bardziej, że jeszcze dodatkowo odpadną nam dwa noclegi.
Przed wyjazdem z Chachapoyas idziemy jeszcze do małego muzeum archeologicznego na Plaza de Armas. To maleństwo, kilka mumii, trochę ceramiki, nieco ozdób. I jeden szczególnie interesujący eksponat: niewielki półmisek z wizerunkiem wielkiej pełnomorskiej płaszczki – „manty”. To jakże jasny dowód kontaktów dawnych
Z rana, znów startujemy z Plaza de Armas w Chachapoyas i bez zgrzytu dojeżdżamy do miejscowości Cocachimba. Tu przesiadamy się na konie. Jest to przekomiczne, bo do wsiadanie – tak jak w Kuelap – tu także mają coś w rodzaju „półpodium” – taki „koński peron”, z którego bliżej jest do siodła. Może dlatego, że konie są tu naprawdę rosłe i dorodne, i z ich grzbietu do ziemi – jakby ktoś chciał spaść – droga naprawdę daleka.
Raduję się, że znów siedzę w siodle. Mój koń – „Chasqui” (czyli po keczuańsku Goniec) – chyba trochę mniej, bo droga jest ciężka. Długa i ciągle pod górę. Małe muły i osły nie dałyby tu sobie rady, cały czas trzeba by iść obok nich. A nasze wierzchowce bez zastanowienia rwą do przodu. Jakby doskonale znały tę trasę i jakby zdawały sobie sprawę, że ta droga ma swój koniec. Że i im mniej będą protestować, tym szybciej dotrą do celu.
W pewnym miejscu na wysokiej palmie Jaime, nasz przewodnik, pokazuje mi zwisającą kosmatą kulę. To ptasie gniazdo – gniazdo paucara, ptaka od którego nazwy imię przybrał bohater dwóch moich książek – „Q’ero. Długowieczność na zamówienie” i ”Wyprawa Vilcabamba–Vilcabamba”. Oto kolejny przyczynek do rozmyślań, dokąd ów dzielny Inka Paucar dotarł w Chachapoyas (bo że tu był, nie ma raczej wątpliwości, bo wspominają o tym kroniki). Do Kuelap? Do Gran Pajaten? A może do Pinchudos? Znów solennie sobie
Z Revash jedziemy do Leimebamby. To niewielkie, przyjazne, bardzo spokojne miasteczko na południe od Chachapoyas na brzegu rzeki Utcubamby. Podobno w spisie wyborców widnieje tu tylko 500 osób. A więc to naprawdę maleństwo, ledwie miasto, jeszcze prawie wioska. Ale miała ona swoje 5 minut, gdy kilka lat temu nad położonym w jej sąsiedztwie Jeziorem Kondorów (o czym donosił m.in. „National Geographic”) odkryto grobowce, a w nich kilkadziesiąt mumii z czasów preinkaskich. Wtedy miejscem tym nagle zainteresowała się Lima i odkryte mumie tamtejsi urzędnicy chcieli wywieźć do stolicy. Wtedy miejscowi, mimo że tak mało liczni, przypomnieli sobie o drzemiących w nich walecznych duszach dawnych Chachapoyan i bardzo zdecydowanie zaprotestowali. Powiedzieli, że mumii nikomu nie oddadzą, że są one ich dziedzictwem, ich własnością. A w ich proteście było tyle zaciętości i słusznej siły, że Lima w końcu ustąpiła – do Leimebamby przysłała tylko ekipę naukowców, którzy mumie starannie przebadali.
Miejscowi zaś dla mumii własnym sumptem zbudowali specjalne muzeum – Centro Mallqui, Centrum Mumii. To niezwykle interesujące miejsce, jedno z najlepszych i najbardziej oryginalnych muzeów archeologicznych w całym Peru. Swą świeżością i lekkością zachęca do cierpliwego spaceru po przestronnych, dobrze oświetlonych salach. Znakomicie porządkuje i systematyzuje wiedzę na temat dawnych Chachapoyan.
Najwięcej uwagi muzeum, rzecz jasna,
Jedziemy do Revash – tym razem nie do sarkofagów, lecz mauzoleów Chachapoyan. (Jak to dobrze, że Chachapoyanie wierzyli w możliwość powrotu zmarłych do świata żywych – o czym świadczy m. in. mumifikowanie ciał w pozycji embrionalnej – bo dzięki temu zachowało się tyle wytworów ich kultury). Już jak jesteśmy blisko celu, po prawej stronie pojawia się niezwykła formacja skalna: kamienny, wielokilometrowy zawijas, który w jednym miejscu zgnieciony, a w innym rozciągnięty, wygląda jak fantazyjnie uformowany krem na torcie. Na poboczach pierzasty „sisak” – zakończona czymś w rodzaju pióropusza trawa, będąca jednym z symboli Ekwadoru. Jeszcze jeden dowód na to, że Chachapoyas pod względem geograficznym to już bardziej Ekwador niż Peru.
Do Revash zejście jest łatwiejsze niż do sarkofagów w Karajii, ale dłuższe. Kazik szybko się wycofuje i dalej idziemy w trójkę. W pewnym momencie na stromym klifie przed nami pod sztucznie wykutym skalnym nawisem pojawiają się niewielkie domki. Domki jak z bajki. Domki jak dla skrzatów i krasnali. Nie okrągłe, jak większość ruin w Chachapoyas, lecz prostokątne i o spadzistych dachach. Najpierw jest jeden taki domek, a potem, oddalone od siebie, dwa ich ciągi. To właśnie mauzolea – budowle, w których niegdyś składano mumie.
Najpierw, metr po metrze,
najnowsze < > najstarsze