Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień szósty. Revash – domki z bajki
Jedziemy do Revash – tym razem nie do sarkofagów, lecz mauzoleów Chachapoyan. (Jak to dobrze, że Chachapoyanie wierzyli w możliwość powrotu zmarłych do świata żywych – o czym świadczy m. in. mumifikowanie ciał w pozycji embrionalnej – bo dzięki temu zachowało się tyle wytworów ich kultury). Już jak jesteśmy blisko celu, po prawej stronie pojawia się niezwykła formacja skalna: kamienny, wielokilometrowy zawijas, który w jednym miejscu zgnieciony, a w innym rozciągnięty, wygląda jak fantazyjnie uformowany krem na torcie. Na poboczach pierzasty „sisak” – zakończona czymś w rodzaju pióropusza trawa, będąca jednym z symboli Ekwadoru. Jeszcze jeden dowód na to, że Chachapoyas pod względem geograficznym to już bardziej Ekwador niż Peru.
Do Revash zejście jest łatwiejsze niż do sarkofagów w Karajii, ale dłuższe. Kazik szybko się wycofuje i dalej idziemy w trójkę. W pewnym momencie na stromym klifie przed nami pod sztucznie wykutym skalnym nawisem pojawiają się niewielkie domki. Domki jak z bajki. Domki jak dla skrzatów i krasnali. Nie okrągłe, jak większość ruin w Chachapoyas, lecz prostokątne i o spadzistych dachach. Najpierw jest jeden taki domek, a potem, oddalone od siebie, dwa ich ciągi. To właśnie mauzolea – budowle, w których niegdyś składano mumie.
Najpierw, metr po metrze, lustrujemy je przez lornetkę. Potem podchodzimy bliżej, schodzimy w dół do podstawy klifu, żeby zobaczyć je z innej perspektywy, a następnie znów wspinamy się tam, gdzie byliśmy już przed chwilą i do domków zaglądamy. Mauzolea są polichromowane czerwonymi rysunkami. (Czerwień to kolor życia, odrodzenia.) Są tam „chacany” (andyjskie krzyże) i „pół–chacany” (najpewniej symbole kondorów w locie). „Chacany” jako motywy pojawiające się zwykle po zażyciu substancji halucynogennych każą się domyślać, że Chachapoyanie nie stronili od halucynogenów. Albo że motywy te, jako bardzo pierwotne, przejęli oni od innych ludów, które oddawały się halucynogennym transom.
Po obejrzeniu pierwszego ciągu domków, decydujemy się na dotarcie także do drugiego, choć nie jest to wcale proste. Pniemy się więc wyżej, potem lądujemy na kolana, a w końcu musimy się czołgać. Ale, po kilku minutach, udaje nam się dopiąć swego. Jesteśmy na miejscu i chłoniemy to, co mamy przed sobą. Tu polichromia jest jeszcze bogatsza, a w domkach jest znacznie więcej kości niż w tych wcześniejszych. Miejsce niezwykłe – jedyne w swoim rodzaju. Kres klifu, kres życia, kres świata. Przedsmak tego, co może stać się udziałem kogoś, kto w górach lub w selwie natrafia na nieodkryte jeszcze, dziewicze ruiny.
CDN
Chachapoyas–Pusharo