Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień siódmy. Gocta – trzeci wodospad świata
Z rana, znów startujemy z Plaza de Armas w Chachapoyas i bez zgrzytu dojeżdżamy do miejscowości Cocachimba. Tu przesiadamy się na konie. Jest to przekomiczne, bo do wsiadanie – tak jak w Kuelap – tu także mają coś w rodzaju „półpodium” – taki „koński peron”, z którego bliżej jest do siodła. Może dlatego, że konie są tu naprawdę rosłe i dorodne, i z ich grzbietu do ziemi – jakby ktoś chciał spaść – droga naprawdę daleka.
Raduję się, że znów siedzę w siodle. Mój koń – „Chasqui” (czyli po keczuańsku Goniec) – chyba trochę mniej, bo droga jest ciężka. Długa i ciągle pod górę. Małe muły i osły nie dałyby tu sobie rady, cały czas trzeba by iść obok nich. A nasze wierzchowce bez zastanowienia rwą do przodu. Jakby doskonale znały tę trasę i jakby zdawały sobie sprawę, że ta droga ma swój koniec. Że i im mniej będą protestować, tym szybciej dotrą do celu.
W pewnym miejscu na wysokiej palmie Jaime, nasz przewodnik, pokazuje mi zwisającą kosmatą kulę. To ptasie gniazdo – gniazdo paucara, ptaka od którego nazwy imię przybrał bohater dwóch moich książek – „Q’ero. Długowieczność na zamówienie” i ”Wyprawa Vilcabamba–Vilcabamba”. Oto kolejny przyczynek do rozmyślań, dokąd ów dzielny Inka Paucar dotarł w Chachapoyas (bo że tu był, nie ma raczej wątpliwości, bo wspominają o tym kroniki). Do Kuelap? Do Gran Pajaten? A może do Pinchudos? Znów solennie sobie obiecuję, że do tej kwestii w przyszłości jeszcze powrócę.
Potem dojeżdżamy do niewielkiego zadaszenia, oznaczającego że za chwilę znajdziemy się w ścisłym rezerwacie. Konie dalej nie mają wstępu. Zsiadamy i dalej idziemy pieszo. I za pierwszym załomem drogi przed naszymi oczami ukazuje się cel naszej wędrówki: wodospad Gocta. Jego górne i dolne piętro. I choć jej struga jest wąska, ciągnie się z góry na dół przez przeszło 700 metrów. Widok niesamowity. To pod względem wysokości trzeci wodospad świata. A obramowanie puszczą sprawia, że wygląda on jakby żywcem został wyjęty z filmów z Indiana Jonesem.
Za kilka chwil wodospad nie tylko widać, ale także słychać. Łoskot wody staje się coraz wyraźniejszy i z każdym krokiem narasta. Niedługo potem docieramy do miejsca, skąd już widać tylko dolne piętro wodospadu. Ale znajduje się ono już tak blisko, że zdaje się być potężniejsze od obu pięter widzianych poprzednio z większej odległości.
Zaraz potem schodzimy ku niecce, w której rozbija się woda spadająca z wysokości pół kilometra. Tworzy się tu niewielkie jeziorko, otoczone wspaniałym skalnym kotłem – wysokim na setki metrów amfiteatrem z kamienia. Jest on przedziwnie pofałdowany i składa się z tysięcy wąskich pofalowanych prążków. Katharsis. Katharsis, czyli oczyszczenie – oto jedyne wszechpotężne słowo, które zawsze nasuwa mi się, gdy mam przed sobą wodospad i gdy jestem tak blisko niego, jak teraz.
W tym miejscu Gocta bardzo podobny jest najwyższego wodospadu świata – do blisko kilometrowego Salto de Angel z Wenezueli. Patrząc na ten cud natury myślę, że (za wyjątkiem Antarktydy) Ameryka Południowa jest już ostatnim kontynent, na którym ludzka cywilizacja nadal pozostaje tylko cienkim nalotem, a reszta – na szczęście!– to wciąż przepotężna przyroda.
CDN
PS: O wyprawie Chachapoyas–Pusharo 2015 będę opowiadał 9. listopada 2015 roku o godz. 19.00 w kawiarni podróżników Południk 18 w Gdańsku.
Natomiast już 22. listopada o godz. 17.00 w księgarni „Matras” w Galerii Bałtyckiej w Gdańsku-Wrzeszczu, w ramach Dni Książki Historycznej będę podpisywał moje cztery książki z serii Historyczne Bitwy, które opublikowała Bellona.
Na oba spotkania wszystkich zainteresowanych serdecznie zapraszam!
Chachapoyas–Pusharo