Po powrocie do samochodu, jedziemy do pobliskiej jaskini Quiocta (nazwa od odgłosu wydawanego przez wędrownego ptaka pojawiającego się okresowo w tej okolicy). Na nogi wkładamy kalosze, a w dłonie chwytamy górnicze latarki. Bo będzie mokro i ciemno. Nawet bardzo mokro i bardzo ciemno. Tak jak powinno być w pełnometrażowej jaskini.
Podziemny świat Chachapoyas okazuje się dużo ciekawszy niż można było przypuszczać. Jaskinia Quiocta jest naprawdę ogromna – liczy sześćset metrów długości i składa się z sześciu pięknie sklepionych sal, z których największa ma koło trzydziestu metrów wysokości. Jaskinia wydrążona została przez podziemną rzekę, która tysiące lat temu wyschła. Dzięki temu powstała tajemnicza podziemna pusta przestrzeń, która dla dawnych zamieszkujących tu ludów musiała być wielką inspiracją.
Dowodzą tego czaszki, na które w niektórych miejscach w jaskini natrafiamy. To znak, że przebywali tu ludzie, że – być może – próbowano tu dokonywać także pochówków. A obok – wielkie stalaktyty i stalagmity, które w świetle naszych latarek lśnią wapiennymi naciekami.
Ich organiczne kształty dawnych Chachapoyan skłaniały zapewne do refleksji na temat jedności przyrody – tej ożywionej i nieożywionej. Do refleksji nad tym, że – na pewnym poziomie – wszystko z wszystkim się łączy.
Pomocą w dochodzeniu do takich wniosków był zapewne kaktus San Pedro, który w tych rejonach zastępował
Następnego dnia jedziemy do Karajii – drugiego słynnego, „kultowego” miejsca w Chachapoyas. Dojazd dość sprawny, na sporym odcinku wzdłuż tutejszego odpowiednika Urubamby z okolic Cuzco – Rio Utcubamby. Po dotarciu do miejscowości Cruz Pata idziemy pieszo – najpierw prostym jak strzelił szlakiem przez pole, ale stale w dół (co zapowiada długie podejście w drodze powrotnej), następnie stromym zygzakiem ku dnu doliny. W pewnym momencie pojawia się zadaszona strzechą z trawy „ichu” wiata. To znak, że cel wędrówki już blisko.
Potem… dosłownie 30–40 metrów i już je widać! I co to za niesamowity widok! W płytkiej niszy w skalistym, pionowym zboczu stoi 6 figur–sarkofagów – 6 pilnujących dolinę skrzatów. Sarkofagi w formie glinianych, wewnątrz pustych pomalowanych na biało i czerwono ludzkich figur są przepiękne. Na tle ogromnego zbocza są kruche i filigranowe, ale jak magnes przyciągają uwagę. Dołem, dnem doliny toczy się rzeka, a one patrzą oczywiście na wschód ku codziennie wschodzącemu słońcu. Jeśli Kuelap był wielowątkową powieścią, „ludki” z Karajii są poematem, wierszem, „haiku”. Tak – najbardziej „haiku”. Tak są niewielkie, tak są lapidarne. Tak mocno zapadają w pamięć.
Kilka figur jest mocno uszkodzonych, a dwie z nich w czasie jakiegoś trzęsienia ziemi spadło w przepaść i się potłukło. Tak z początkowej ósemki pozostała widoczna dzisiaj szóstka. Na głowach
Kuelap, jak się przypuszcza, budowano przez około 300 lat – między 900. a 1200. rokiem naszej ery. Pochodzenie i znaczenie jego nazwy pozostaje nieznane; można jedynie powiedzieć, że jest to nazwa zwyczajowa. Kuelap był on warownią, skąd można było kontrolować wszystko, co działo się w sąsiednich dolinach. Teren ten Inkowie podporządkowali sobie w czasie dwóch wypraw w okresie panowania inki Yupanquiego – syna potęgi Inków, Pachacuteca. Nie było to proste zadanie, bo Chachapoyanie górowali nad Inkami wzrostem i tężyzną fizyczną, poza tym słynęli z wielkiej bitności i z umiłowania wolności. Dlatego Inkowie nigdy do końca nie poczuli się pewnie na tym terenie. A im bliżej było do przybycia do Peru Hiszpanów, tym Chachapoyanie bardziej i bardziej uniezależniali się od Inków, bo cały czas prowadzili cichą, antyinkaską „rekonkwistę”.
Lud – jak się wydaje – nigdy nie tworzył jakiegoś zwartego organizmu państwowego. Raczej była to dość luźna konfederacja na poły niezależnych ośrodków lub księstw. Wśród nich Kuelap na pewno wyróżniał się wielkością i znakomitym ufortyfikowaniem (z jednej strony cyklopi mur, z drugiej przepaść). Archeolodzy doliczyli się tu blisko 500 kamiennych, kolistych struktur o przeznaczeniu mieszkalnym. Wznoszono je na ziemnych platformach starannie obłożonych częściowo wypolerowanymi kamieniami. Bardzo charakterystyczny był sposób, w jaki zdobiono niektóre z owych okrągłych, krytych strzecha budynków. Czyniono to, wkomponowując w
Ostatni odcinek drogi pokonujemy konno. Nie ze zmęczenia, ale by odnowić znajomość z siodłem. Konie są tu wysokie i bardzo zadbane, podobnie zresztą siodła. To nie przetarte, przekrzywione derki, ale siodła z prawdziwego zdarzenia. Trochę jak nie w Andach! Budują tu też specjalne drewniane podwyższenia – „końskie perony”, mające ułatwić wdrapywanie się na koński grzbiet. To już zbytek i nadmiar uprzejmości. Z takimi udogodnieniami, naprawdę, nigdzie jeszcze się nie spotkałem.
A potem docieramy do muru. I jest to mur naprawdę cyklopi. Ma co najmniej 30 metrów wysokości i miękko faluje przed nami przez kilkaset metrów. Przez to, że się wije, jest znacznie ciekawszy niż gdyby był prosty. A więc nie tylko Inkowie architekturę swą idealnie wtapiali w otoczenie i mu ulegali (odnosząc przez to wielkie estetyczne zwycięstwo). Choć tu było trochę inaczej. Bo ów cyklopi mur wcale nie otaczał szczytu góry, lecz ją tworzył. Góra wewnątrz muru została bowiem „dobudowana”. Za mur wnoszono gruz, kamienie, ziemię i w ten sposób dodano szczytową część wzgórza. Znów: jak widać nie tylko Inkowie kazali przenosić góry z miejsca na miejsce, by ludzie się nie nudzili i by nie mieli czasu myśleć o buncie. Władcy Chachapoyas czynili podobnie. Swym poddanym rozkazywali góry „dobudowywać”, podwyższać. Rezultat? Imponujący.
Kamienie o regularnych kształtach łączono gęstą mazią, której głównym składnikiem był wapień. Czyli – co w Ameryce Łacińskiej jest ewenementem – stosowano tu coś w rodzaju cementu.. Natomiast tutejsza ceramika jest
A więc jedziemy do Kuelap! Startujemy z Plaza de Armas w Chachapoyas. Plac jest ładny, kameralny, zadbany, cały w bieli, tylko – zgodnie z odgórnie wydanym zarządzeniem – rany okien i futryny są brązowe. Sporo ławek i fontanna. Atmosfera senna, nostalgiczna. A na jednym z dłuższych boków – kościół. Najpewniej niedawno odbudowany po jakimś trzęsieniu ziemi, bo biedny i surowy. Tak biedny i tak surowy, że ledwie do niego zaglądamy, już go opuszczamy.
Miasto Chachapoyas w 1538 roku założył Alonso de Alvarado. Pierwotna nazywało się ono San Juan de la Frontera de Chachapoyas. Jeśli dziś w Chachapoyas wyczuwa się aurę pewnego krańca i kresu, to co dopiero w XVI wieku! Stąd słowo granica („frontera”) w dawnej nazwie. Zresztą pierwotnie owo dawne Chachapoyas wcale nie leżało tu gdzie dziś, lecz przez 6 lat było zlokalizowane tam, gdzie dziś znajduje się miejscowość Xalca. Dopiero po tym czasie – po trzęsieniu ziemi – zdecydowano się na założenie nowego San Juan de la Frontera de Chachapoyas w miejscu Chachapoyas dzisiejszego. Takie poszukiwanie swego ostatecznego miejsca przez miejscowości zakładane przez konkwistadorów to w Ameryce Łacińskiej coś bardzo typowego. Jeśli chodzi o Limę, to też najpierw chciano umieścić ją tam, gdzie dziś leży miejscowość Mala i – jak już wspominałem – ostatecznie wybrano lokalizację najgorszą z możliwych. Pod tym względem Chachapoyas na pewno miało więcej szczęścia, bo w niecce, w której leży, zdaje się znajdować w jedynym możliwym dla siebie miejscu.
A więc jedziemy do Kuelap. Powtarzam,
Po wschodzie słońca krajobraz się zmienia – mniej więcej po minięciu Tucume. Odjeżdżamy od oceanu, kierujemy się ku Andom. Góry pojawiają się najpierw jako szkic i swój projekt, potem coraz bardziej śmielej. Na horyzoncie poczynają się rysować co raz to wyższe masywy. Trochę przypomina to wjazd niezliczonymi serpentynami na przełęcz La Malaga za Ollantaytambo w środkowych Andach. Choć tu roślinność jest inna – zdecydowanie bardziej „ekwadorska” i zielona. I nie może być inaczej, to raczej oczywistej. Bo tu jesteśmy dopiero u podnóża Andów, natomiast za Ollantaytambo jest ich serce. To tu, to ledwie początek gór; tam – ich skalista, w pełni dojrzała faza.
W dolinach jest dużo upraw ryżu, widać też sporo bananowców. A więc to strefa bardzo ciepła. Zieleń młodego, wschodzącego ryżu jest przejmująco świeża. To zieleń wręcz trawnikowa, jak z przed chwilą przystrzyżonego pola golfowego. Przyciąga wzrok i hipnotyzuje. Każe się dziwić, że taki kolor w ogóle istnieje.
A potem znów pniemy się w górę. W górskich stokach pojawiają się szerokie, wielowarstwowe skalne gzymsy i wstęgi. Wiele z nich przebiega pod pewnym katem w stosunku do podnóża gór. Pojawia się też coraz więcej górskich grzbietów o charakterze płaskowyżu. To formacje typu „meseta”. Kaniony, których dnem toczą się rzeki i strumienie, stają się coraz węższe. Ich zbocza są niemal pionowe.
To krajobraz doskonale
Popołudniu, znów przez korki, jedziemy na dworzec autobusowy CIVA przy ulicy Paseo de la Republica, skąd o 16.00 ma wyjechać nasz autobus do Chachapoyas. Jestem trochę niespokojny, bo w przeszłości już dwa razy z tego samego terminalu miałem udać się też do Chachapoyas, ale nigdy nie udało się tego zrealizować. Raz droga była zasypana przez osuwisko (a ja nie miałem czasu, by czekać na jej odblokowanie), kiedy indziej znów Indianie wszczęli strajk na szosie i przez kilka dni nie przepuszczali żadnych pojazdów. Co stanie się tym razem? – myślę. Niby do trzech razy sztuka, więc chyba powinno być dobrze… Ale jednak… W ostatniej chwili okazuje się, że nasze bilety zakupione w Internecie trzeba wymienić na bilety bardziej konwencjonalne. Piotrek Małachowski nadal jest z nami i pomaga załatwić to w tri miga. W ten sposób znika ostatnia przeszkoda. Teraz nic nas już nie zatrzyma. Za około 24 godziny powinniśmy znaleźć się w Chachapoyas – w prowincji, do której nie za często się jeździ, a gdzie jest jeszcze tyle do odkrycia.
Jedziemy. Uwielbiam ten moment, gdy opuszczam Limę i zawsze staram się czynić to jak najszybciej, bo Lima wciąga i nie lubi puszczać – niczym bagno. Jedziemy niezwykle wygodnie. Dalekobieżne autobusy CIVA są klasą dla siebie. Fotele w nich są szerokie ( w układzie dwa fotele, przejście, jeden fotel), jakby skórzane i można je rozłożyć na płaskie łóżko. Biorąc pod uwagę, że w autobusie pasażerów dokarmiają (niestety, na bardzo słodko) jazda nawet przez całą dobę jest niestraszna. Nawet przez dwie doby – jak za kilka
najnowsze < > najstarsze