Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień trzeci. W drodze


Po wschodzie słońca krajobraz się zmienia – mniej więcej po minięciu Tucume. Odjeżdżamy od oceanu, kierujemy się ku Andom. Góry pojawiają się najpierw jako szkic i swój projekt, potem coraz bardziej śmielej. Na horyzoncie poczynają się rysować co raz to wyższe masywy. Trochę przypomina to wjazd niezliczonymi serpentynami na przełęcz La Malaga za Ollantaytambo w środkowych Andach. Choć tu roślinność jest inna – zdecydowanie bardziej „ekwadorska” i zielona. I nie może być inaczej, to raczej oczywistej. Bo tu jesteśmy dopiero u podnóża Andów, natomiast za Ollantaytambo jest ich serce. To tu, to ledwie początek gór; tam – ich skalista, w pełni dojrzała faza.



W dolinach jest dużo upraw ryżu, widać też sporo bananowców. A więc to strefa bardzo ciepła. Zieleń młodego, wschodzącego ryżu jest przejmująco świeża. To zieleń wręcz trawnikowa, jak z przed chwilą przystrzyżonego pola golfowego. Przyciąga wzrok i hipnotyzuje. Każe się dziwić, że taki kolor w ogóle istnieje.

A potem znów pniemy się w górę. W górskich stokach pojawiają się szerokie, wielowarstwowe skalne gzymsy i wstęgi. Wiele z nich przebiega pod pewnym katem w stosunku do podnóża gór. Pojawia się też coraz więcej górskich grzbietów o charakterze płaskowyżu. To formacje typu „meseta”. Kaniony, których dnem toczą się rzeki i strumienie, stają się coraz węższe. Ich zbocza są niemal pionowe.



To krajobraz doskonale znany mi z książek niezmordowanego badacza Chachapoyas, archeologa Federico Kauffmanna Doiga. Bo właśnie wjeżdżamy, a może raczej wślizgujemy się, do tej krainy. Andy mają tu całkiem inne oblicze niż w swej środkowej części. W krajobrazie więcej tu półtonów, niuansów i niedopowiedzeń. Pośród szczytów snują długie warkocze chmur i mgieł. Widać, że do krainy „Ludu z Mgieł” – jak niegdyś określano Chachapoyan – coraz bliżej.

Te skalne gzymsy i wstęgi to miejsca, w których dawni Chachapoyanie lokowali swe słynne grobowce i sarkofagi. Wypatruję ich. Ale na razie nic nie widać. A może one już tam są, a ja – na razie – nie potrafię wyłowić ich w tła? Już teraz wiem, że moja podręczna lornetka, którą zakupiłem właśnie z myślą o Chachapoyas, na pewno bardzo mi się przyda. Na drogowskazach przy drodze poznaję znane mi nazwy. Bagua, Leimebamba, Lamud. A więc to już blisko. A potem, z przeszło dwugodzinnym opóźnieniem wjeżdżamy do stolicy prowincji – do Chachapoyas. Ulice są tu tak wąskie, że nasz piętrowy autobus ma wielki kłopot by przecisnąć się przez te zaułki i dotrzeć do dworca. Kluczy, wycofuje się, zawadza o druty wysokiego napięcia, ociera się o ściany domów. I dopiero przy bodajże trzecim nawrocie jakoś mu się udaje.



A więc dojechaliśmy! W końcu jesteśmy w Chachapoyas! Nasze bagaże w autobusowej „bodedze” (bagażniku) są oczywiście na samym dnie. Ale to w tej chwili nieważne. Istotne, że w ogóle są, bo jesteśmy przecież w Peru... Jak już trafiają do naszych rąk, idę szukać jakiegoś lokum, podczas gdy moja drużyna pilnuje pakunków. A po zakwaterowaniu natychmiast idziemy na pobliski rynek, by zadbać o to, aby jutro od rana móc ruszyć do najsłynniejszych tutejszych ruin – do peruwiańskiego Babilonu, do Kuelap.

CDN
Chachapoyas–Pusharo
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków