Chachapoyas – Pusharo 2015. Dzień siedemnasty. Kierunek Pusharo. Na drugą stronę Andów
Ranek zaczynamy od mierzenia kaloszy w domu pani Marthy Alegrii. I okazuje się, że to bardzo trudne zadanie. Bo kalosze, w sytuacji, gdy w najbliższym czasie raz za razem będziemy wyskakiwać z łodzi, by je przepychać na płyciznach, będą niezwykle ważne. W jakim stopniu powinny być dopasowane? Czy mają mieć luzy, czy raczej winny być obcisłe? Każdy z tym dylematem musi poradzić sobie sam. W pewnym sensie jest to gra w totolotka…
Potem jedziemy. Wyjeżdżamy z Cuzco i dojeżdżamy do zakrętu na Huambito i Paucartambo. Śniadanie w Huanarani. W miasteczku właśnie trwa targ, jest niedziela, a więc targ można określić jako niedzielno–poranny. Jem tortillę i piję kawę. Jest fajnie, wprost super. Bo oto ruszyliśmy do Pusharo, co jeszcze kilka dni temu wydawało się czymś mało realnym i marzeniem ściętej głowy. Tymczasem teraz wszystko wskazuje na to, że nic nas już nie zatrzyma.
Słońce bardzo ostre, walące prosto w oczy. To dlatego, że jesteśmy już bardzo wysoko. Wokoło rozlewa się andyjska indianada – niepowtarzalna mieszanka ludzi, światła, temperatury i głębokich światłocieni. Jest kolorowo, kapeluszowo, warkoczowo (Indianki), owocowo (stragany) – wszystko prawidłowo. W wysokich Andach właśnie tak powinno być.
Potem dojeżdżamy do znanej mi już Ninamarki z „chullpas” – kamiennymi grobami do złudzenia przypominającymi albo grzyby, albo ule. To pozostałości po lokalnej kulturze Lupana, która rozwijała się tu przed Inkami. Obok grobów stoją „colcas” – dawne spichrze, magazyny. W Andach, w czasach prekolumbijskich, często stawiano je w sąsiedztwie, tam gdzie stale wieje wiatr. Bo z jednej strony ów wiatr konserwował zbiory, z drugiej – wysuszał mumie. Tym tutejszym nadawano pozycje embrionalne. To po to, by zmarli bez problemu znów mogli się odrodzić.
Dalej – bajkowe, tak uwielbiane przeze mnie Paucartambo, z mostem do złudzenia przypominającym słynny most z Mostaru w byłej Jugosławii (gdzie byłem w czasie wojny bałkańskiej). Sprawa powiązania tego miasta z Inką Paucarem, bohaterem moich dwóch książek – „Q’ero. Długowieczność na zamówienie” i „Wyprawa Vilcabamba–Vilcabamba” – to nadal kwestia przyszłości. „I może wcale nie jest ona z góry skazana na niepowodzenie” – myślę, gdy nad jednym ze sklepów widzę szyld: „Abarrotes Inka Paucar”, czyli „Mydło i powidło Inka Paucar”. Koniecznie, ale koniecznie trzeba tu kiedyś na dłużej wrócić.
Potem, za Tres Cruces, zaczyna się druga, wilgotna strona Andów. Następuje uderzająca zmiana w krajobrazie. Do tej pory jechaliśmy pustynnymi, jałowymi zboczami gór, a teraz opadają nas najpierw chmury, następnie mgły, a zza jednych i drugich – zamiast dotychczasowej, suchej trawy „ichu” – wyzierać zaczyna trawa zielona i coraz więcej drzew, coraz więcej roślinności, która – im niżej zjeżdżamy – coraz bardziej przeradza się w „ceja de selva” (rzęsę selwy), w selwę, puszcze, w wielki amazoński las...
CDN
PS: 9 listopada o godz. 19.00 w Gdańsku, w kawiarni podróżników Południk 18, będę opowiadał o wyprawie Chachapoyas–Pusharo 2015. Wszystkich zainteresowanych serdecznie zapraszam!
Chachapoyas–Pusharo