Chachapoyas–Pusharo 2015. Dzień dwudziesty Kierunek Pusharo. Po sam czubek głowy
Śpię jak zabity i następnego dnia budzę się, jakby wczoraj nic się nie stało. Najwidoczniej przedawkowany środek nasenny wreszcie ze mnie uleciał. Później, już po powrocie do Polski, gdy znajoma farmaceutka dowiedziała się, co zażyłem, w jakiej dawce i w jakich warunkach, spojrzała na mnie jak na upiora i powiedziała: „Miał pan duże szczęście!”
Idziemy zwiedzać wioskę, której do tej pory nie widzieliśmy. Obraz nędzy i rozpaczy. To przykład wioski, która nie jest już wioską w pełni tradycyjną, to wioska, do której poczęła już wsączać się cywilizacja i gdzie ta mieszanka jest pokraczna i wręcz groteskowa. A więc Indianie chodzą w sportowych spodniach (jak Rosjanie na wakacjach), a chaty, zamiast z tradycyjnych materiałów, buduje się już z krzywych desek. Rezultat – domy wyglądają jak budy dla trochę większych psów, a ludzie – jak przebierańcy.
Do jednej z takich bud na moment zaciąga mnie Roberto, miejscowy czarownik. Pokazuje cały arsenał leków roślinnych, którymi na co dzień się posługuje. Poznaję znane mi „achiote”, „tahuari”, „sangre de drago”. – Mamy też coś lepszego – mówi Alberto. – Nazywa się „paratodo”. – „Paratodo”? – dziwię się – bo takiej nazwy jeszcze nie słyszałem. – Tak, bo pomaga na wszystko – „para todo”. Rozglądam się i widzę, że pokazuje na wiszący z sufitu dorodny pęd… – a jakże! – suszonej vilcacory!
Najokazalszym budynkiem w wiosce jest szkoła. – Dzieci, jak chcą, przychodzą na lekcje; jak nie chcą, nie przychodzą – mówi Percy. – Tu, jest inaczej niż w górach, w selwie nie ma dyscypliny. – Dziś jest lekcja o kurach. Dzieci biegają naokoło szkoły i gonią wioskowe kury. Sypią im jakieś ziarno, zachęcają do jedzenia. Ale kury się płoszą, nie rozumieją, co się do nich mówi. Wiadomo – lotne nie są, kury to nieloty.
Robimy sobie „rodzinne” zdjęcia z naszą załogą z łodzi i z miejscowymi władzami. Znów pojawiają się premier i prezydent. Oscar i spółka jedzą podwędzaną suchą kiełbasę, którą w ekwipunku jakimś cudem znajduje Kazik. Smakuje im, och jak smakuje. Jedzą i uśmiechają się do tego, co jedzą, aż uszy im się trzęsą…
Potem do łodzi. Tym razem żegluga jest szybsza i łatwiejsza, bo poruszamy się z prądem, więc nad mieliznami można się ślizgać, szybować. Płyniemy do Boca Palotoa – do miejsca, gdzie Rio Palotoa łączy się z Alto Madre de Dios. Tu rozstajemy się z naszymi Machiguengami. Tak, bo oni są już bez wątpienia „nasi”, przy pożegnaniu – zwłaszcza z dzielnym Oscarem – czujemy coś w rodzaju wzruszenia. Przesiadka na większą łódkę z daszkiem. Słychać odgłos peke–peke, który trudno z czymkolwiek pomylić, a od którego pochodzi nazwa tych łodzi. Jak tu pięknie! Jak wspaniała jest selwa schodząca na sam brzeg rzeki! Jak niepowtarzalna jest rzeka rozlewająca się w głąb selwy! Sycę tym wszystkim wzrok i tym widokiem chcę się wypełnić na zapas, po sam czubek głowy, na wszystkie złe zimowe chwile, które niewątpliwie nadejdą, bo akurat tu, w to miejsce, do Pusharo, już pewnie nigdy nie wrócę.
CDN
Chachapoyas–PusharoPeru