Jest takie miasto, jest taki dzień, gdy na ulicach pojawia się Słońce i wzbudza wielki entuzjazm zgromadzonych tłumów. Tym miastem jest Cuzco – dawna stolica Tawantinsuyu, państwa Inków, dniem – 24. czerwca, moment zimowego przesilenia na półkuli południowej. To dzień Inti Raymi – lub gdyby trzymać się wszystkich rygorów języka keczua Intip Raymi – dzień Święta Słońca. Największa z czterech kardynalnych inkaskich „fiest”. Celebracja, do której niegdyś przygotowywano się wygaszając wszystkie paleniska i ostro poszcząc przez wiele dni; dziś natomiast tańcząc nieustannie przez przeszło trzy tygodnie.
W Cuzco w czerwcu jest tak roztańczone, jak chyba żadne inne miejsce na świecie. Poprzebierane taneczne korowody dzień w dzień wyruszają w miasto około dziesiątej rano. Tancerze zbierają się na historycznej ulicy Saphi i – ustawiwszy się w gwarze, śmiechu i nieodzownym zamęcie – po wystrzale z któregoś z zabytkowych pistoletów, wyruszają w stronę pobliskiego Plaza de Armas. Tam defilują przed przyozdobioną kolorami tęczy trybuną, zbierają aplauz i oklaski, i zaraz muszą ustąpić miejsca następnej grupie tancerzy napierających na nich od strony ulicy Saphi. Ci kolejni za około pół godziny dzielą los swych poprzedników i także muszą zasilić oblegający centralny plac tłum (który staje się przez to coraz bardziej kolorowy, coraz bardziej poprzebierany). I trwa to – niestrudzenie – do zachodu słońca, by następnego dnia, około dziesiątej,
Przygotowania do tegorocznego wyjazdu z Elżbietą Dzikowską do Vilcabamby i okolic, kazały dokonać mi pewnego podsumowania. Ile do tej pory, ja, Roman Warszewski, odbyłem wypraw o charakterze eksploracyjnym? Oczywiście, w Ameryce Łacińskiej, począwszy od roku 1983, byłem grubo ponad 30 razy, ale – co zrozumiałe – nie wszystkie te wyjazdy miały odpowiednio pogłębiony, poznawczy charakter. Tych było znacznie mniej, ale jak już były, to były pasjonujące. No właśnie, ale ile – ile tych wypraw było? Zacząłem podliczać i oto co mi wyszło:
1983 – podróż do ówczesnego departamentu Ayacucho na front wojny między lewacką organizacją Świetlisty Szlak a siłami rządowymi. Rezultat: Książka pt. „Pokażcie mi brzuch terrorystki” (Glob, Szczecin 1986; II wyd. Czarny Kot, Gdańsk 2001).
1992 – podróż na południe Boliwii i wędrówka szlakiem ostatniej kampanii Ernesto Che Guevary między Samaipatą a Camiri. Rezultat: Książka: „Skrzydlaci ludzie z Nazca” (Tower Press, Gdańsk 2000), „Boliwia 1966-1967” (Bellona, Warszawa 2012).
1998 – pierwsza wyprawa na płaskowyż Marcahuasi w Peru w nadbrzeżnym łańcuchu Andów. Inni uczestnicy: Stanisława „Asia” Grzelczak, Cezary Zych (Kanada). Wyprawa odnawia zainteresowanie płaskowyżem, eksplorowanym swego czasu przez Daniela Ruzo. Rezultat:
Książka pt. „
Marcahuasi – kuźnia bogów” (Bellona, Warszawa 2000).
1999 – druga wyprawa na płaskowyż Marcahuasi. Inni uczestnicy: Leszek Foltyn, Antoni Kujawa. Rezultat: Godzinny
Koło południa dopływamy do legendarnej Shintuyi. Legendarnej, bo jest to miejscowość, o której jest mowa w każdej książce o wschodnich rubieżach Peru. Shintuya zawsze występuje tam w roli ostatniego przyczółka cywilizacji na wschodzie. Tymczasem my dopływamy do niej od strony zachodniej, co oznacza, że poza ten przyczółek zdecydowanie wyszliśmy…
Legenda w rzeczywistości okazuje się skupiskiem kilkunastu drewnianych bud ustawionych wzdłuż wyboistej drogi. Co za upał! Janek pije mleko kokosowe „prosto od krowy” (czyli z właśnie rozłupanego kokosa), a my – reszta grupy – bardziej z ciekawości niż z potrzeby serca, zaglądamy do jedynego tutejszego sklepu. Jest w nim wszystko – mydło, powidło i jeszcze wiele innych rzeczy. Także roześmiana sprzedawczyni i rozkręcony na pełen regulator – jak wszędzie w Peru – telewizor.
By uciec przed piekłem (upałem), jak najszybciej wracamy do łodzi. Rozlega się pekepeke i po chwili znów owiewa nas ożywcza bryza. Co za ulga! Na obu brzegach ponownie pojawia się selwa. I znów jest ”żyć, nie umierać”. Cztery godziny pekepekowania i cztery godziny obserwacji rzeki. Ach! Jest na co patrzeć. Nie sposób się nudzić. Bo jak na rzekę spojrzy się z bliska, okazuje się, że wcale nie jest ona płaska i gładka – jak mogłoby się wydawać, gdy patrzy się z brzegu. Gdy rzekę ma się na wyciągnięcie ręki, wychodzi na jaw, że ma ona góry i doliny; rynny i doły; że, co jak co, ale za grosz nie
Śpię jak zabity i następnego dnia budzę się, jakby wczoraj nic się nie stało. Najwidoczniej przedawkowany środek nasenny wreszcie ze mnie uleciał. Później, już po powrocie do Polski, gdy znajoma farmaceutka dowiedziała się, co zażyłem, w jakiej dawce i w jakich warunkach, spojrzała na mnie jak na upiora i powiedziała: „Miał pan duże szczęście!”
Idziemy zwiedzać wioskę, której do tej pory nie widzieliśmy. Obraz nędzy i rozpaczy. To przykład wioski, która nie jest już wioską w pełni tradycyjną, to wioska, do której poczęła już wsączać się cywilizacja i gdzie ta mieszanka jest pokraczna i wręcz groteskowa. A więc Indianie chodzą w sportowych spodniach (jak Rosjanie na wakacjach), a chaty, zamiast z tradycyjnych materiałów, buduje się już z krzywych desek. Rezultat – domy wyglądają jak budy dla trochę większych psów, a ludzie – jak przebierańcy.
Do jednej z takich bud na moment zaciąga mnie Roberto, miejscowy czarownik. Pokazuje cały arsenał leków roślinnych, którymi na co dzień się posługuje. Poznaję znane mi „achiote”, „tahuari”, „sangre de drago”. – Mamy też coś lepszego – mówi Alberto. – Nazywa się „paratodo”. – „Paratodo”? – dziwię się – bo takiej nazwy jeszcze nie słyszałem. – Tak, bo pomaga na wszystko – „para todo”. Rozglądam się i widzę, że pokazuje na wiszący z sufitu dorodny pęd… – a jakże! – suszonej vilcacory!
Najokazalszym budynkiem w wiosce jest szkoła.
Chachapoyas to jeden z najbardziej tajemniczych rejonów Peru. Jednocześnie to ta część tego kraju, która jest najrzadziej odwiedzana, i to zarówno przez badaczy i eksploratorów, jak i przez trampów i turystów. A ma bardzo wiele do zaoferowania. To ta prowincja, w której archeologowie w Peru wciąż najwięcej mają do odkrycia. Wystarczy przypomnieć, że Gene Savoy – słynny amerykański odkrywca (ten który w 1964 roku zlokalizował ostatnią stolicę Inków Vilcabambę) właśnie w Chachapoyas odkrył najwięcej – bo aż z górą 40! – zaginionych, porośniętych dżunglą miast.
Chachapoyanie (czytaj Czaczapojanie) – indiański lud zamieszkujący te północnoperuwiańskie ziemie, przez Inków został podbity bardzo późno, a i po inkaskim podboju zachował sporą niezależnośc. Jak wielką? Niemałą. Bo Chachapoyanie w zasadzie aż do końca pozostali bardziej partnerami Inków niż ich wasalami. Z drugiej strony, dość licznie potrafili wstępować do hiszpańskich oddziałów i w niejednej bitwie walczyli przeciw Inkom…
Gdy jeden z ostatnich inkaskich władców, buntowniczy Manco II zastanawiał się, co ma z sobą uczynić po tym, jak po oblężeniu Cuzco w latach 1536–1537, mimo wielu wysiłków, nie udało mu się tego miasta odbić z rąk Hiszpanów, poważnie brał pod uwagę, by przedrzeć się aż do Chachapoyas i razem z Chachapojanami ponownie ruszyć przeciwko Hiszpanom.
Ostatecznie zamysł ten upadł i Manco II zdecydował się na pozostanie w regionie Vilcabamby. Ale i wtedy kontakty jego powstańczego dworu z Chachapoyanami nie osłabły. Świadectwem tego
Peru – słynna pętla południowa
Do Peru najlepiej polecieć między początkiem maja, a wrześniem. Wtedy jest peruwiańska zima: co prawda na wybrzeżu nie jest za ciepło, a w Limie temperatura potrafi spaść nawet do 13 stopni C, ale za to w górach nie pada i przez cały czas świeci słońce. A Peru – jakby nie patrzeć – to przecież przede wszystkim góry, Andy. To tam skupione jest to, co stanowi o niepowtarzalności tego kraju. O tym, że jak już raz tam ktoś poleci, to na pewno będzie wracać.
Peru to niby tylko cztery litery, a kryje się za nimi cały mikrokosmos, cały osobny świat. Obejmuje on wszystko – wspaniałą przyrodę i równie wspaniałą kulturę. Przyrodę – od klimatów wysokogórskich, subarktycznych po wiecznie zieloną puszczę i piaski tak rozgrzane jak Sahara. Kulturę – tę prekolumbijską, sięgającą trzeciego tysiąclecia przed naszą erą; metyską – w malarstwie i rzeźbie szczycącą się szkołą cuzkeńską; oraz kreolską – słynącą m.in. ze niepowtarzalnej kuchni, według niektórych – najlepszej na świecie.
Lima
Bramą do tego świata jest założona w 1535 roku przez Franciska Pizarra Lima: miasto królów i wicekrólów. Królów – a właściwie jak chce miejscowa tradycja – magów (bo decyzja o jej założeniu zapadła 6 stycznia, w dniu świę trzech króli); wicekrólów – bo przez lata stanowiła siedzibę przysłanego tu z Hiszpanii królewskiego namiestnika – wicekróla.
Właśnie mija 30 lat od pierwszej podróży Romana Warszewskiego do Ameryki Południowej. Obszerny tekst na ten temat zamieścił portal „Kochamy Peru”
Tak naprawdę nie lubi podróży. Opowiada, że gdy uczestniczył kiedyś w zbiorowej wycieczce, był zmęczony, nie potrafił się skupić, tracił orientację w terenie. Podróże przyrównuje do umierania. Twierdzi, że każda z nich zabiera człowiekowi trochę życia. A jednak Roman Warszewski – znany dziennikarz i pisarz – od dokładnie trzydziestu lat co roku rusza na kolejną wyprawę. Dokonuje odkryć, pionierskich ustaleń, czasem nawet ryzykując zdrowiem i życiem. Na pytanie, dlaczego to robi, odpowiada krótko: – Gna mnie ciekawość i to, że tyle rzeczy jest do odkrycia i opisania.
Rezultat tego taki, że w ciągu minionych 30 lat nikt w powojennej Polsce nie napisał tyle o Ameryce Łacińskiej, co on.
Każdy musi mieć swoją Amerykę
W latach siedemdziesiątych XX wieku po raz pierwszy ciekawość zmusiła go do niekoniecznie realnej, za to intelektualnej podróży na Wyspę Wielkanocną. Jako nastolatek, uczeń elbląskiego liceum, podjął się niebywałego wręcz wyzwania – postanowił odczytać tajemnicze pismo rongo-rongo, powstałe na odległej wyspie na Pacyfiku. Korespondował w tej sprawie z profesorami – autorytetami naukowymi, którzy nie wiedzieli, że poważne listy pisze do nich licealista. Odbierał korespondencję od znanego podróżnika Thora Heyerdahla, który światową sławę zdobył dzięki podróży tratwą Kon-Tiki i o Wyspie Wielkanocnej napisał pobudzającą wyobraźnię książkę
najnowsze < > najstarsze