Dziś proponuję nowy filmowy dokument - hiszpański obraz o odkryciu w 1987 roku bogatych w złoto grobów w tzw. Huaca Rajada, w Sipan nieopodal Trujillo, na północy Peru. Narratorem filmu jest peruwiański archeolog - Walter Alva, który oficjalnie jest odkrywcą tego znaleziska. Ale tylko oficjalnie. Bo tak naprawdę, jakiś czas przed Alvą, grobowce w Sipan odkryli „huaqueros” - rabusie starożytnych grobów, którzy pracowali na zlecenie Króla Nielegalnych Peruwiańskich Wykopalik - Enrique Poliego. Za dzień, dwa zamieszczę moją rozmowę z Polim, jaką odbyłem kilka lat temu. W ten sposób będzie można dowiedzieć się, jak to naprawdę było z odkryciem w Sipan i nie będzie trzeba poprzestawać wyłącznie na wersji oficjalnej (którą na filmie z taką swadą przedstawia Walter Alva).
Operujące w rejonie Vilcabamby „Sendero Luminoso” (o czym pisałem w poprzednim poście) uznaje się za współczesnego obrońcę Indian. W ten sposób organizacja ta wpisuje się w bardzo długą tradycję walk o emancypację miejscowej ludności. Jest to szczególnie łatwe (i niejako oczywiste), gdy działa się w okolicach ostatniej niezależnej inkaskiej stolicy, która w imię utrzymania tubylczego państwa Inków opór stawiała aż do roku 1572.
Ale udział Vilcabamby w bojach z obcą ingerencją w Peru wcale się nie skończył w XVI wieku. Bo linia dynastyczna Tupaca Amaru - ostatniego władcy Vilcabamby, po jego egzekucji we wrześniu 1572 roku w Cuzco, wcale nie wygasła.
Rzecz w tym, że Tupac Amaru ze swą żoną Juaną Quispe Sisą miał syna Martina i córkę Juanę Pinco. Martin co prawda zmarł już w roku 1573 (miał wtedy zaledwie 5 lat), ale jego siostra - Juana przeżyła.
Juana, córka Tupaca Amaru, zwana Juaną Pinco, wyszła za mąż za Huaco Felipe. I miała z nim syna Blasa (Błażeja) Condorcanquiego.
Poniżej krótki film o powstaniu Tupaca Amaru II, które w Peru rozegrało się dokładnie w 200 lat po ostatnich walkach toczących się wokół Vilcabamby.
Z kolei Blas (Błażej) Condorcanqui za żonę pojął Franciskę Torres.
I z tego małżeństwa urodził się Sebastian Condorcanqui.
Na marginesie, po prawej stronie, pod zapowiedzią książek, które mają się już wkrótce ukazać ("Boliwia 1967") i anonsem tych, które są w tej chwili u Wydawcy w przygotowaniu ("Cuzco 1536-37"), powinna pojawić się jeszcze jedna rubryka: "Książki w pisaniu".
Otóż w tej chwili piszę (i mam nadzieję sfinalizować to do końca bieżącego roku) książkę pt. "Wyprawa Vilcabamba-Vilcabamba. Śladami wojownika, którego nie imał się czas". To kontynuacja książki o Indianach Q'ero ("Q'ero. Długowieczność na zamówienie"), która ukazała się w roku 2009; w pewnym sensie jej druga część.
W tym nowym tomie podążam tropem Inki Paucara - wojownika, który po upadku ostatniej stolicy Inków - Vilcabamby najpierw przekonał część inkaskiej szlachty do tego, by wdrożyć program biologicznej odnowy (namacalnym śladem tego są dożywający dziś 115-120 lat Indianie Q'ero, których odwiedziłem w 2007 roku), a następnie - porwał się na rzecz nie lada: część swego ludu z terenu dzisiejszego Peru - niczym inkaski Mojżesz! - wyprowadził do południowego Ekwadoru, do doliny, która na cześć opuszczonej peruwiańskiej Vilcabamby, także została nazwana Vilcabambą.
Dolina Vilcabamba z Ekwadoru - obok kraju Indian Q'ero - to druga, po dziś istniejąca enklawa długowieczności na terenie Ameryki Południowej. Wielu tamtejszych mieszkańców do dziś dożywa
Na VIII Kongres Medycyny Naturalnej w Centrum Konferencyjnym limeńskiego Uniwersytetu Technicznego jechałem z pewną obawą. Nie żebym miał jakieś złe doświadczenia z przeszłości; nic z tych rzeczy. W 2008 roku byłem na VI takim kongresie i wywiozłem z niego jak najlepsze wrażenia. Tym razem jednak...
Wystarczyło spojrzeć na plakat zapowiadający tegoroczną imprezę, żeby odczuć pewien niepokój. Co, a raczej kogo on przedstawiał? Podobizny o. Edmunda Szeligi, doktora Manuela Fernandeza, szamana wąchającego liście koki i... Alberta Einsteina! Całość zdobiła zapowiedź: w hołdzie o. Edmundowi Szelidze i doktorowi Manuelowi Fernandezowi.
Znałem i o. Edmunda Szeligę, i doktora Manuela Fernandeza; pisałem i o pierwszym, i o drugim. I choć doktor Fernandez w dziedzinie fitoterapii andyjskiej i amazońskiej jest postacią znaczącą, na pewno nie można porównywać go i zestawiać z takim prekursorem tej dziedziny jakim był o. Edmund Szeliga.
Do tego jeszcze pozostający poza wszelkim kontekstem Albert Einstein...
Jak należało to rozumieć?
Że niby i Fernandez, i Szeliga byli swoiście pojętymi Einsteinami w tym czym się zajmowali - w tym, co robili?
Od samego początku coś tu zgrzytało i nie pasowało do siebie...
Już pierwsze godziny VIII Kongresu potwierdziły moje wątpliwości. Jak nigdy dotąd, w wystąpieniach prezentowanych na kongresie mało było konkretów i nowości dotyczących prowadzonych badań, dużo natomiast pustosłowia i słów całkowicie pokrętnych. I jeśli hołdy składane nieżyjącemu już od 7 lat o. Szelidze można
Kazik, Dosia i Arkadiusz jadą do wąwozu Colca, ja natomiast w jego rodzinnym mieście, idę... odwiedzić MVLl - Mario Vargasa Llose. To oczywiście przenośnia; udaję się do założonego niedawno biblioteczno-dokumentacyjnego centrum poświęconego osobie i dzialalności pisarza, jakby nie było bohatera mojej opublikowanej w 2005 roku książki „Skrzydła diabla, rogi anioła”.
Do tej pory z Vargasem Llosą spotykałem się cztery razy. Po raz pierwszy w 1983 roku, w czasie mojej pierwszej wizyty w Peru, gdy brał on udział w pracach komisji mającej wyjaśnić okoliczności, w jakich doszło do masakry grupy dziennikarzy w ayakuczańskiej wiosce Uchuraccay (co opisałem w tomie „Pokażcie mi brzuch terrorystki”). Po raz drugi w 1989 roku, gdy Vargas Llosa ubiegał się w Peru o wybór na urząd prezydenta. Po raz trzeci, gdy w Londynie przeprowadziłem z nim serię rozmów, które złożyły się na książkę „Skrzydła diabla, rogi anioła”. Po raz czwarty w Sztokholmie, na kilkadziesiąt godzin przed tym, jak MVLl wręczono literacką Nagrodę Nobla.
Teraz - w Arequipie - ma dojść do spotkania piatego; do spotkania z jego archiwum i dokumentami. Zasiadając w głębokim fotelu centrum biblioteczno-dokumentacyjnego, przez wiele godzin wertuję bogate zasoby tej placówki. Przede wszystkim urzekają mnie zgromadzone tu zdjęcia. Wiele z nich widzę po raz pierwszy.
Na jednym z nich odnajduję MVLl z jego kuzynką Patrycją. Na innym - kilkanaście lat późniejszym - widzę już dorosłego MVLl z tą samą Patrycją,
Dziś z Puno jedziemy do Arequipy - słynnego Białego Miasta z wulkanicznego kamienia „sillar”; do miasta jakże innego od wszystkich pozostałych miast Peru. Arequipa to niewątpliwa kulturalna stolica tego kraju. Położona u stóp trzech wulkanów - El Misti, Chachani i Pichu Pichu ma niepowtarzalna oprawę w postaci lśniących śniegiem górskich szczytów, szczególnie dobrze widocznych z centralnego placu, który jak większość tego rodzaju placów w Peru, nazywany został Placem Broni - Plaza de Armas.
Z Puno jedziemy szosą przecinającą Andy. Do niedawna była to droga bardzo wyboista, kręta i niebezpieczna, i dopiero od niedawna nie ustępuje ona biegnącej wzdłuż pacyficznego wybrzeża Trasie Panamerykańskiej. Na jej przykładzie najlepiej widać, jak dynamicznie rozwijającym się krajem jest w tej chwili Peru i że jego wzrost gospodarczy siegający 11 procent jest czymś jak najbardziej namacalnym.
Przjeżdżamy przez przełęcz Cruzero Alto sięgająca 4600 m npm (to najwyższy punkt w czasie tegorocznej podróży), położony o blisko 300 metrów wyżej niż poprzednio przekraczane przełęcze - La Malaga, czy La Raya. Za nami pozostają jeziora Saracocha i Lagunillas, po czym zza horyzontu wyłaniają się wulkaniczne masywy, w których cieniu leży Arequipa. Swą „sillarową” bielą, mieniącą się w słynnych promieniach tutejszej „wiecznej wiosny” miasto z daleka olśniewa i przyciąga. A owo olśnienie trwa trwa także po zachodzie słońca, gdy światło dnia zastępują uliczne
Z Cuzco autobusem jedziemy do Puno nad jeziorem Titicaca, a następnie płyniemy motorówką na słynne pływające, trzcinowe wyspy Indian Uros.
Indianie Uros należą do najstarszych plemion całej Ameryki Południowej. Niegdyś posługiwali się archaicznym jezykiem „kilia”, jednak dzisiaj ten już prawie całkowicie poszedł w zapomnienie. Współcześni Uros nieomal bez wyjątku posługuja się językiem aymara, który w rejonie jeziora Titicaca zyskuje przewagę nad językiem dawnych Inków - keczua.
Inkowie zresztą od zawsze mieli kłopoty z ostatecznym zdominowaniem tych ziem. Właśnie przeciwstawiając się władzy inki z Cuzco, Uros zaczeli budować swoje pływające wyspy z trzciny „totora”. Był to ich sposób walki z Inkami i metoda na zachowanie niezależności. Podobnie swą historyczną karierę tysiące kilometrów dalej na północ, w Meksyku, na nieistniejącym już jeziorze Texcoco, zaczynali dawni Aztekowie. Tam jednak po pewnym czasie zaowocowało to rozwojem jednej z najwspanialszych, prekolumbijskich państwowości, natomiast nad jeziorem Titicaca po pierwszym kroku, kroków następnych już nie było. A skutek taki, że dziś prawdziwych Indian Uros w zasadzie już nie ma.
Trzcinowa wyspa Indian Uros.
Ci z tubylców, którzy za nich się podają w najlepszym razie sa Metysami. Z pływających wysp - dawnego środka oporu przeciwko Synom Słonca -
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów.
Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej.
Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami.
Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.